Na ten moment czekałem dziesięć długich lat. Call of Duty: Black Ops wciąż pozostaje jedną z moich ulubionych odsłon marki i nie potrafiła tego zmienić nawet jej fatalna optymalizacja. Osadzenie akcji gry w czasach Zimnej Wojny i wzięcie na tapet wszystkich możliwych teorii spiskowych dotyczących ówczesnych działań amerykańskiego rządku i ZSRR było kapitalnym i jakże świeżym pomysłem. Toteż ze smutkiem obserwowałem postępującą degradację kolejnych odsłon tej fantastycznie zapowiadającej się niegdyś podserii, uciekających coraz to bardziej w futuryzm, niejako zapominając o mrocznym klimacie zimnowojennych lat sześćdziesiątych. Obietnice powrotu do korzeni złożone podczas zapowiedzi Call of Duty: Black Ops Cold War przyjąłem więc z niemałą radością.
Kampania Black Ops Cold War porzuca wszystkie te bzdury, którymi naszpikowana była każda wypuszczona po jedynce odsłona. Zapomnijcie o bieganiu po ścianach, dronach, czy nawet niedalekiej przyszłości. Scenarzyści ponownie cofnęli się w czasie, zabierając gracza do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to amerykańscy agenci natknęli się na ślady Perseusza – legendarnego asa sowieckiego wywiadu, którego pojawienie się zawsze zwiastuje kłopoty. W wyniku tego odkrycia Reagan powołuje specjalny oddział wojskowy pod dowództwem Russella Adlera, którego zadaniem jest odnalezienie szpiega i wyeliminowanie go, zanim ten wypełni swoją misję i ponownie na długie lata zapadnie się pod ziemię.
Króciutka, bo trwająca zaledwie 3-4 godziny kampania zabiera nas w pełną eksplozji podróż po całym świecie. „Mają rozmach, skurczybyki”, chciałoby się rzecz, bo lista odwiedzanych lokacji robi wrażenie. Swoją przygodę zaczniemy w Miami, ale na przestrzeni kolejnych misji znajdziemy się również w mroźnych górach gdzieś w ZSRR, spustoszonej wojną dżungli Wietnamu czy w końcu na pełnych agentów Stasi ulicach Berlina Wschodniego. Choć nie zwiedzimy całego świata, wykonanie zawartych w grze lokacji i różnorodność samych misji to jeden z najjaśniejszych punktów Black Ops Cold War. Twórcy wpakowali tu bowiem tyle świeżych i interesujących mechanik, że naprawdę trudno jest się przy tej grze nudzić.
Zwłaszcza, że będące absolutną podstawą rozgrywki „szczelanie” jak zawsze stoi na najwyższym możliwym poziomie. Black Ops Cold War przepełnione jest widowiskowymi scenami akcji, których nie powstydziłby się sam Michael Bay i już w pierwszych dwóch misjach nie tyle prowadzimy morderczy pościg po dachach budynków w Miami, ale też próbujemy zatrzymać startujący samolot, wysadzając jego koła przy pomocy zdalnie sterowanego samochodziku z podczepionym ładunkiem wybuchowym. Ale znalazło się tu miejsce także na znaczne spowolnienie tempa akcji i oderwanie się na moment od strzelanin. Odwiedzając Berlin, na ten przykład, pod osłoną nocy przemykamy pomiędzy pilnującymi godziny policyjnej stróżami prawa, a później także szukającymi nas agentami Stasi. Absolutnie fenomenalna jest też misja w Łubiance, czyli siedzibie KGB, którą najpierw zwiedzamy w ciele współpracującego z USA urzędnika państwowego, by zdobyć klucze do podziemi i wpuścić nasz oddział, a następnie w przebraniu radzieckich żołnierzy staramy się wykraść potrzebne nam dane. Dodajcie do tego pewną dozę dowolności w osiągnięciu celu i świetnie zaprojektowaną lokację, a otrzymacie jedną z najlepszych misji w całej serii.
Zawsze warto też zatrzymać się na moment i rozejrzeć po każdej miejscówce, bo znaleźć można w nich poukrywane dane wywiadowcze, które przydadzą się w pomyślnym ukończeniu dwóch dodatkowych misji. Te wprawdzie można przejść bez znajdziek, ale będzie miało to pewien wpływ na zakończenie gry. Podobną rolę w Black Ops Cold War odgrywają też wszelakiej maści wybory. W zależności od tego, co powiemy lub zrobimy, akcja gry potoczy się w pewnym stopniu inaczej. Oczywiście nie należy się w tym miejscu spodziewać cudów. Nie zrzucając złapanego przeciwnika z budynku może nie dostaniemy innego zestawu misji niż wtedy, gdybyśmy go jednak puścili, ale w zakończeniu może się okazać, że rząd amerykański zdołał „zachęcić” go do współpracy, poprawiając sytuację na Bliskim Wschodzie.
Sama fabuła niestety zawodzi. Przez zdecydowaną większość kampanii towarzyszyło mi poczucie bezcelowości i przeświadczenie, że nie robię absolutnie nic ważnego, jeżdżąc tylko od lokacji do lokacji. Kilkukrotnie musiałem wracać do opisów poprzednich misji, by przypomnieć sobie, dlaczego to, co teraz robię, jest ważne. Sam Perseusz – pozornie najciekawsza część tej opowieści – jest z kolei nieobecny przez lwią część gry, co sprawia wrażenie, że w zasadzie to nie walczymy z nikim konkretnym. Bohaterowie to w ogóle loteria, bo tuż obok świetnego Adlera czy też pewnej agentki z MI6 dostajemy zupełnie nijakiego Masona i Woods, wrzuconych do Black Ops Cold War tylko po to, by zadowolić fanów. Fajnym bajerem jest natomiast fakt, że główny bohater/ka gry – Bell – może być kimkolwiek tylko chcemy, bo spersonalizować możemy jego/jej płeć, pochodzenie oraz doświadczenie zawodowe, co komentować będą członkowie zespołu w trakcie licznych dyskusji prowadzonych między misjami w kryjówkach CIA. Przyznam jednak, że w większości zagadywałem do nich z poczucia dziennikarskiego obowiązku, a nie dlatego, że chciałem ich lepiej poznać.
Niemniej im bliżej finału byłem, tym klimat coraz bardziej się zagęszczał, a ja coraz mocniej czułem się jak ten kilkunastoletni dzieciak odkrywający przed laty, że Reznov nie istnieje. Pojawiły się bowiem te wszystkie kapitalne teorie spiskowe, brudne zagrywki rządu i zwroty akcji niemal równie dobre, co słynne cyfry, których znaczenie próbowaliśmy odkryć w oryginalnym Black Ops. Absolutnie nie mogłem doczekać się epickiego finału, konfrontacji z Perseuszem i rozwalającej mózg konkluzją historii. Okazało się jednak, że twórcy zapomnieli umieści w grze zakończenie… I nie żartuję. Finał jest tak bardzo bzdurny, krótki i nijaki, że pisząc te słowa z trudem przypominam sobie, co tam w zasadzie zaszło. Ba, nawet sam Perseusz nie raczył zaszczycić nas swoją obecnością, więc całość przypomina tak naprawdę losową misję z pierwszego lepszego Call of Duty, w której naszym zadaniem jest wysadzenie dwóch działek przeciwlotniczych z tą różnicę, że w Black Ops Cold War po jego wykonaniu zaczynają lecieć napisy końcowe.
Wszyscy wiemy jednak, że najważniejszym elementem każdego Call of Duty jest tryb wieloosobowy i nie inaczej jest w przypadku Black Ops Cold War. Nie należy się tu jednak spodziewać żadnych rewolucji. Wręcz przeciwnie, bo tytuł ten postawił kilka kroków wstecz względem Black Ops 4 (czy też IIII dla złośliwych), pozbywając się choćby bohaterów o różnych zdolnościach. Czy jest to minus? W żadnym wypadku! Ba, uważam to za olbrzymi plus tej odsłony, bo dzięki temu Black Ops Cold War pod względem rozgrywki zbliżone jest do starszych i, w moim odczuciu, najlepszych części serii, czyli pierwszych dwóch Modern Warfare, World at War i oryginalnych „Blopsów”. Jestem też w pełni świadomy, że przemawia przeze mnie przede wszystkim nostalgia i tęsknota „za starym”, ale wraz ze mną na tamtych grach wychowały się tysiące innych graczy, dla których powrót do bardziej klasycznego doświadczenia Call of Duty będzie spełnieniem marzeń.
Przyznam jednak, że miejscami tegoroczna edycja modułu wieloosobowego Call of Duty zdaje się być odrobinkę zbyt powściągliwą. Oryginalny Black Ops pełen był interesujących trybów, które wzbogacały roster klasycznych TDM-ów, Dominacji czy Znajdź i Zniszcz. Szaleć można było wtedy m.in. w wymagającym opanowania każdego typu uzbrojenia Gun Game czy wymuszającym stuprocentową celność One in the Chamber. Black Ops Cold War to natomiast klasyka klasyki, którą znajdziecie w każdym innym tytule, a jedynymi mniej utartymi trybami jest w zasadzie tylko eskorta VIP-a czy wprowadzony jeszcze w Modern Warfare 3 Kill Confirmed. Reszta to tak naprawdę wariacje na punkcie wymienionych wcześniej trybów.
Ogromnie zawiodły mnie też oferowane przez Black Ops Cold War mapy, które, choć naprawdę świetnie przemyślane i całkiem różnorodne, dość szybko zaczęły robić się powtarzalnej. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że bezustannie gram w kilku zapętlonych lokacjach. Gryzło mnie to na tyle, że z ciekawości poszperałem w necie za informacjami dotyczącymi map w poszczególnych odsłonach serii. Okazało się, że moje przeczucia były trafne, bo Black Ops Cold War oferuje zaledwie osiem map, co jest śmieszną liczbą zważywszy, że każda poprzednia odsłona startowo oferowała średnio czternaście. Pachnący marihuaną Cartel, rozbrzmiewające szumem Miami czy mroźne Satellite wyglądają świetnie i gra się na nich równie dobrze, ale co z tego, skoro po kilku godzinach będę ostro ziewał, widząc znowu te same lokacje. Pewnie,
Rewolucji nie uświadczycie też w systemie progresji i personalizacji. Ten to klasyka nad klasykę. Zabijając innych graczy i wygrywając mecz wbijamy kolejne poziomy doświadczenia, w nagrodę dostając co jakiś czas nową pukawkę, perka czy gadżet. Tworzenie klasy podzielono klasycznie na broń główną, dodatkową, granaty, wyposażenie dodatkowe i specjalne, trzy sloty perków, a także karty specjalnie, pozwalające na, przykładowo, podwojenie liczby niesionego wyposażenia. Do wybranej broni dokooptować możemy także maksymalnie pięć (lub osiem po wybraniu odpowiedniej karty) dodatków pokroju celowników i tłumików, które otrzymujemy zdobywając kolejne poziomy uzbrojenia. Zabraknąć nie mogło również serii zabójstw. Dla niezaznajomionych z tematem, są to swego rodzaju pomoce, które przywołać możemy zdobywając odpowiednią ilość punktów. Jedną z tańszych jest choćby samolot szpiegowski, wskazujący nam na radarze lokacje przeciwników, ale jeśli postaramy się bardziej, wezwać możemy także śmigłowiec bojowy lub zrzut napalmu. Miłe jest też to, że skumulowanych punktów nie tracimy teraz po śmierci, więc nawet słabsi gracze od czasu do czasu pozwolić będą mogli sobie na pokładzie helikoptera, choć osiągnięcie odpowiedniego pułapu punktowego zajmie im odpowiednio więcej czasu. Wszystkie te składowo tworzą przemyślany i zbalansowany system, w którym trudno znaleźć jest niepokonaną kombinację. Na ten moment wprawdzie królową map jest zaskakująco mocne MP5, ale i ono wkrótce pewnie zostanie „znerfione”.
Klasycznie powraca także tryb Zombie, czyli kooperacyjna wersja hordy z nieumarłymi w roli głównej. Do dyspozycji otrzymuje zaledwie jedną mapę, ale liczbę tą należy powiększyć o twin-stick shooterową odskocznię w postaci arcade’owej Operacji Sztywniak 3 oraz ekskluzywny dla konsol PlayStation do listopada Zombies Onslaught, czyli uboższą wersję standardowych zombiaków, której rozgrywki odbywają się na mapach z multi. Brak tu jednak większych rewolucji. Prawda jest bowiem taka, że jeżeli tryb ten nie przekonał was do siebie wcześniej, Black Ops Cold War nic w tej kwestii nie zmieni. Zapaleńcy spędzą w nim setki godzin, odkrywając kolejne easter eggi, ale podobni do mnie laicy przejdą kilka fal, kupią kilka pukawek i znudziwszy się, wrócą do strzelania się z innymi graczami.
Na sam koniec muszę pochwalić kwestie techniczne, bo twórcy odwalili tutaj kawał fantastycznej roboty. Grając na bazowym modelu PlayStation 4 ani przez chwilę nie odczułem, że gram w wersję przeznaczoną na minioną generację konsol. Seria Call of Duty już dawno przyzwyczaiła nas do tego, że jej kolejne odsłony nie tylko wyglądają naprawdę dobrze, ale też śmigają w stabilnych 60 klatkach na sekundę nawet w najbardziej intensywnych momentach kampanii, więc ci, którym nie udało się nabyć żadnego z nowych sprzętów nie mają żadnego powodu do zmartwień i spokojnie mogą w Black Ops Cold War zagrać na PS4 lub Xboksie One. Na uwagę zasługuje też stojąca na najwyższym poziomie oprawa dźwiękowa. Pomijam nawet kapitalną muzykę, bo chodzi mi tu bardziej o naprawdę genialne odgłosy efektów. Karabiny brzmią prześwietnie, a nagła zmiana normalnego dźwięku wystrzałów na głębokie dudnienie, kiedy tylko wejdziemy do budynku, robi fantastyczne wrażenie.
Przyznam, że jestem w tym miejscu mocno rozdarty. Chciałbym móc wystawić Call of Duty: Black Ops Cold War wyższą ocenę, ale cyferka, którą widzicie pod spodem to maksymalna nota jaką mogę przyznać najnowszemu „dudi”. Powrót do korzeni wyszedł naprawdę rewelacyjnie i jestem po prostu zachwycony klimatem kampanii, zróżnicowaniem misji czy też przywołującym nostalgiczne wspomnienia multiplayerem. Nie jestem jednak w stanie przeoczyć faktu, że sporo rzeczy można było zrobić tu lepiej. Fatalne zakończenie kampanii i brak celowości, śmiesznie niska liczba map oraz trybów bolą i zdecydowanie ciągną ów tytuł w dół. Drobną upierdliwością jest tez obecny menu głównym gry tryb Warzone, który w rzeczywistości jest kafelkiem do uruchomienia osobnej gry, czyli Call of Duty: Warzone właśnie, którą pobrać należy osobno. Mimo wszystko, przez te kilkanaście godzin z Call of Duty: Black Ops Cold War bawiłem się znakomicie i nawet pomimo kilku niedociągnięć warto po ów tytuł sięgnąć.