Pomimo odniesienia komercyjnego sukcesu i zdobycia uznania wśród krytyków, Beneath a Steel Sky musiało czekać aż dwadzieścia cztery lata na kontynuację. Beyond a Steel Sky dzięki mocy sprawczej kickstartera ukazało się w końcu latem 2020 roku, porzucając jednak formę klasycznej przygodówki point-and-click na rzecz bardziej współczesnego podejścia do gatunku w stylu gier Telltale. Bez wątpienia był to udany, choć daleki od perfekcji powrót, o czym teraz może przekonać się również brać konsolowa, bo Beyond a Steel Sky nareszcie trafiło na konsole.
Here we go again
Minęło dziesięć lat odkąd Robert Foster opuścił mury Union City, pozostawiając je w rękach swojego przyjaciela Joeya, wierząc że robot ten zapewni jego mieszkańcom szczęście. Bohater przez kolejną dekadę wiedzie w Wyrwie spokojny żywot wraz ze swoimi bliskimi. Wszystko to kończy się jednak pewnej pechowej nocy, kiedy to z pobliskiego jeziora wyłania się przedziwny stwór, który porywa Milo – syna jednego z przyjaciół Roberta – i zabiera go w stronę Union City. Pora więc po raz kolejny przywdziać znoszony już prochowiec i ruszyć śladami potwora, by uratować młodzieńca, a przy okazji sprawdzić, jak przez ostatnie dziesięciolecie zmieniła się dystopijna Australia.
I to właśnie świat Beyond a Steel Sky jest jednym z największych atutów tej gry, który docenią przede wszystkim fani oryginału. Kontynuacja przygód Roberta Fostera stanowi bowiem pewnego rodzaju rozliczenie z dziesięcioletnimi rządami Joeya, które niby pozwoliły mieszkańcom na luksusowe i pozbawione stresu życie, ale jednocześnie pchnęły ich w typowo korporacyjny wyścig szczurów i pełną fałszu pogoń za statusem. Toteż choć naszym głównym celem jest uratowanie Milo, z miejsca równie ważne staje się dla nas odkrycie, co poszło nie tak. Niemniej, nawet jeśli nie mieliście przyjemności zagrać w oryginał (do czego zachęcam, bo od lat jest oficjalnie dostępny za darmo choćby na GOG-u), również będziecie bawić się naprawdę dobrze, bo Union City jest niezwykle intrygującym miejscem, pełnym barwnych postaci i sekretów do odkrycia. Radziłbym jednak zacząć przynajmniej od przeczytania streszczenia fabuły Beneath a Steel Sky, bo wprowadzające w opowieść komiksowe intro jest dość chaotyczne, więc łatwo jest poczuć się nieco zagubionym.
Zmodernizowana klasyka
Nie da się ukryć, że od czasu premiery Beneath a Steel Sky rynek gier oraz same gry mocno się zmieniły. Niezwykle popularny niegdyś gatunek przygodówek point-and-click stał się domeną „indyków”, do czego dość mocno przyczyniło się do Telltale, które w zasadzie stworzyło definicję współczesnej gry przygodowej. Revolution Software podjęło więc dość logiczną, choć z pewnością dla wielu fanów niezwykle kontrowersyjną decyzję, by Beyond a Steel Sky stworzyć na wzór i podobieństwo takich tuzów jak The Walking Dead tudzież Life is Strange. Operacja na szczęście się powiodła, a pacjent nie tylko przeżył, ale też wyszło mu to zdecydowanie na dobre. Przeniesienie rozgrywki w trzeci wymiar i oddanie graczowi pełnej kontroli nad bohaterem pozwala nie tylko na głębszą immersję, ale też na stworzenie jeszcze bardziej przekonującego, pełnego detali świata.
Jednocześnie uspokajam, u podstaw to nadal klasyczna przygodówka, tyle tylko że w uwspółcześnionej formie. Oznacza to mniej więcej tyle, że wciąż lwią część czasu spędzamy na przepełnionych przezabawnymi grami słownymi rozmowach z mieszkańcami Union City, zbieraniu przedmiotów i rozwiązywaniu przy ich pomocy licznych zagadek. Nowością jest natomiast urządzenie hakujące, które dość szybko wpada w nasze łapki, pozwalając na zabawę z systemem rządzącym miastem. Przykładowo, możemy przeprogramować drzwi w taki sposób, by wykrycie przez skaner braku wymaganych uprawnień, skutkowało nie odmową dostępu, a ich otwarciem. To najprostszy możliwy przykład, ale w trakcie rozgrywki pojawia się zdecydowanie więcej bardziej skomplikowanych okazji do hakowania.
To powiedziawszy, nie nastawiajcie się na nad wyraz wymagające łamigłówki, bo Beyond a Steel Sky to przez większość czasu raczej dość łatwa produkcja, choć kilka mniej intuicyjnych zagadek skutecznie rzuca graczowi kłody pod nogi. Jest ich na szczęście stosunkowo niewiele, a w razie gdybyście przy nich utknęli na dłużej, nic nie stoi na przeszkodzie, by skorzystać z zawartych w grze wskazówek. Zaprojektowano je całkiem zmyślnie, ponieważ skutecznie zachęcą do samodzielnego głowienia się nad rozwiązaniem. Zamiast podawać nam je na tacy, system serwuje nam kilka, coraz to bardziej szczegółowych podpowiedzi. Po uzyskaniu jednej musimy natomiast odczekać 30 sekund przed sięgnięciem po następną, więc zazwyczaj zamiast czekać, decydowałem się na zrobienie jeszcze jednej rundki dookoła lokacji, bo a nuż teraz coś przyjdzie mi do głowy.
Piękne domy brzydkich ludzi
Całkiem nieźle wypada również oprawa graficzna, aczkolwiek widać, że Beyond a Steel Sky to gra o skromniejszym budżecie. Miejscami wygląda bowiem odrobinę surowo, choć wciąż ładnie, bo komiksowa grafika skutecznie ukrywa większość z niedociągnięć. Gorzej ma się sprawa z modelami postaci – zazwyczaj stoją na całkiem wysokim poziomie, ale niektórzy mieszkańcy Union City to małe abominacje, straszące dziwnymi proporcjami twarzy lub mimiką, sprawiającą wrażenie, że nie panują nad mięśniami własnych twarzy. Jasne, można to zrzucić na karykaturalność stylu graficznego, ale nie zmienia to faktu, że miejscami ludzie wyglądają po prostu źle. Zwłaszcza w zestawieniu z raczej sztywnymi animacjami. Niemniej, przeszkadza to wyłącznie na zbliżeniach, bo już samo Union City prezentuje się naprawdę zacnie, ciesząc oko niebotycznie wysokimi wieżowcami, kolorowymi i pełnymi neonów uliczkami zawieszonymi setki metrów ponad ziemią. Warto też wspomnieć, że wersja na Xboksa Series X pozwala tez wybrać pomiędzy płynnymi 60FPS w trybie wydajności a wyższą rozdzielczością okupioną obcięta o połowę liczbą klatek w trybie jakości.
Czy warto kupić Beyond a Steel Sky?
Zdecydowanie warto jest zagrać w Beyond a Steel Sky. Intrygująca historia i dość unikatowy świat pełen barwnych postaci sprawił, że tytuł ten wciągnął mnie bez pamięci na kilka dobrych godzin. Nie zabrakło też oczywiście sporej dozy humoru ukrytego w dialogach, co wcale nie umniejsza powadze opowieści, podejmującej polemikę na temat wolności i prawdziwego szczęścia. Nawet kilka zgrzytów pokroju niekiedy mało intuicyjnych zagadek i nierównej oprawy graficznej nie zdołały zepsuć wrażeń mi płynących z rozgrywki – bawiłem się naprawdę dobrze i szczerze żałowałem, że moja przygoda w Union City skończyła się tak szybko. Mam więc nadzieję, że za jakiś czas twórcy pozwolą nam jeszcze raz powrócić do tego fascynującego miejsca.