„Rampage: Dzika furia” wchodzi do polskich kin z miesięcznym opóźnieniem, a mimo to ciężko uznać tę datę za trafioną. Film pojawi się między dwiema superbohaterskimi produkcjami – trzecią częścią Avengers a Deadpoolem 2. Najwyraźniej ktoś postanowił, że Dwayne Johnson idealnie będzie pasował do gości noszących peleryny i ratujących świat. Tak samo zresztą musi sądzić Brad Peyton, dla którego jest to już trzeci wspólny film z popularnym The Rockiem. Czy to w „Podróży na Tajemniczą wyspę”, „San Andreas”, czy teraz w „Rampage”, reżyser czyni ze swojego aktora prawdziwego herosa, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Kim jest więc drużyna Avengersów, Strażników Galaktyki czy X-Forze przy pełnym majestacie Dwayne’a Johnsona, który po prostu zakasa rękawy i rusza ocalić najbliższych, a przy okazji całą planetę. The Rock to bohater naszych czasów na jakiego w pełni zasługujemy, a teraz do pomocy otrzymał gigantyczną małpę w filmie, który luźno adaptuję grę wideo z 1988 roku.
Davis Okoye (Dwayne Johnson) jest prymatologiem, wychowującym od małego goryla srebrnogrzbietnego o imieniu George. Stroniący od ludzi zoolog najlepiej czuje się w towarzystwie zwierząt, z którymi bez trudu łapie kontakt. Nad Wirginią wybucha stacja kosmiczna, która służyła za laboratorium dla korporacji Energyne. Pozostałości groźnej substancji trafiają do rezerwatu przyrody. Zaciekawiony nietypowym znaleziskiem George zostaje zarażony groźnym wirusem, który sprawia, że goryl zaczyna coraz bardziej rosnąć oraz wpada w dziką furię. Łagodnie uosobiony przyjaciel Davisa staje się krwiożerczą bestią, na której żadna konwencjonalna broń nie robi wrażenia. Szybko okazuje się, że George to nie jedyna ofiara eksperymentów genetycznych. W tym samym czasie kierownictwo Energyne Claire (Malin Åkerman) oraz Brett Wyden (Jake Lacy) planują odzyskanie swoich obiektów badawczych. George’owi na ratunek przybywa Okoye wraz ze spotkaną wcześniej Dr Kate Caldwell (Naomie Harris), mającą wiele wspólnego z groźną korporacją, oraz szef rządowej agencji Harvey Russell (Jeffrey Dean Morgan).
„Rampage: Dzika furia” został okrzyknięty najlepiej ocenianą produkcją na podstawie gier wideo. Może to dziwić, bo z marszu można wymienić kilka tytułów o wiele lepszych od tego dzieła, ale samo przypisywanie filmowi Brada Peytona łatki ekranizacji gry jest nieco na wyrost. W oryginale sterowaliśmy monstrualnymi potworami i niszczyliśmy miasto. Takie atrakcje czekają na widza dopiero pod koniec filmu i jak się szybko okazuje, celem potworów nie jest zniszczenie całego miasta, jak miało to miejsce właśnie w grze. Ale mniejsza o to, bo tak jak i w „Rampage” z 1988 roku i w filmie fabuła jest na tyle pretekstowa, że akurat w tym aspekcie można znaleźć nić łączącą oba tytuły. Początek nie zapowiadał aż tak wielkiej fabularnej katastrofy, jaka miała później nastąpić. Film energicznie przeskakuje z początkowego horroru, przez komedię, aż do wzruszającego dramatu. Dwayne Johnson uczył się od najlepszych, dlatego nic dziwnego, że w jego ustach słowo „rodzina” nabiera dodatkowej mocy. I tak powoli poznajemy kolejnych bohaterów, dopóki wielka małpa nie stanie się gigantycznym i rozwścieczonym gorylem.
Trzeba przyznać, że jak na blockbusterowe i niewymagające kino akcji, „Rampage” jest filmem nużącym. Cały środek obrazu to kolejne sceny akcji, gdzie co jakiś czas któryś z bohaterów rzuci kiepskim one-linerem, lub mamy do czynienia z tanim udramatyzowaniem, któremu twórcy zapomnieli dodać nieco ciężaru wydarzeń, aby choć trochę widz mógł się zaangażować w przedstawianą historię i martwić się o los postaci. To wszystko jednak blednie przy dziurach fabularnych wielkości leju po bombie Cara. Czwórka scenarzystów bardzo swobodnie poczyna sobie z logiką przedstawionego świata. Bohater grany przez Dwyane’a Johnsona, jak na superbohatera przystało, dysponuje niezwykłą siłą i wytrzymałością, niemal zdolną do odbijania kul i przebijania ścian. Helikoptery okazują się niemal niezniszczalne, a przebicie potwora na wylot nie gwarantuje jego śmierci. Do tego zła korporacja nie ma absolutnie żadnych motywacji, będąc typową złą korporacją, a jakby tego było, wyraźnie oszczędzali na ochronie i zabezpieczeniach, bo dwójka osób bez żadnego dostępu do budynku firmy jest w stanie bez żadnych przeszkód się do niej dostać.
Film rozczarowuje również pod względem realizacyjnym. Efekty specjalne są kiepskie i pochwalić można jedynie CGI monstrualnych zwierząt, w szczególności George’a. Cała reszta niestety razi sztucznością, a epicentrum niskiego budżetu na komputerowe efekty dostajemy pod sam koniec filmu, gdy pod stopami bohaterów wala się gruz, a Dwayne Johnson musi biegać w te i we w te w studio otoczony zielonymi ekranami. Trzeba jednak przyznać, że rozwałka miasta cieszy oko, tylko szkoda, że trwa tak krótko. Inną sprawą jest muzyka w „Rampage”. Ta dodaje klimatu i określonej atmosfery niektórym scenom, ale nie wiem co przyświecało twórcom, żeby w niemal każdej scenie filmu przygrywała muzyka. W wielu jest ona zupełnie niepotrzebna i wyraźnie wybija z chłonięcia już i tak nieskomplikowanych dialogów.
„Rampage” funkcjonuje wyłącznie dzięki niezwykłej charyzmie i magnetyzmie Dwayne’a Johnsona. Aktor potrafi uszlachetnić prawie każdy film (nie udało mu się to tylko w kontynuacji „Słonecznego patrolu”) i ta sztuka znów mu się udała. Ta produkcja nie ma prawa istnieć bez swojej największej gwiazdy. Co prawda słynny The Rock prezentuje tu wszystko to, za co rzesze fanów go pokochały, ale to wystarczy, aby podtrzymać choć odrobinę zainteresowania filmem podczas seansu. Szkoda, że zabrakło choć jednej postaci, która mogłaby wynieść „Rampage” na jeszcze wyższy poziom. Tym kimś miała być Naomie Harris, ale nie dość, że jej bohaterka jest zbędna, to samą aktorkę najwyraźniej interesowała wyłącznie gaża zainkasowana za kolejne dni pracy na planie zdjęciowym. Nieco lepiej jest z Jeffrey’em Deanem Morganem, którego szeroka publiczność może znać przede wszystkim z roli Negana z „The Walking Dead”. Aktor na szczęście nie powiela tu swojego serialowego alter ego, ale już w pierwszej scenie pokazuje wszystko, co ma do zaoferowania. Przez co kolejne sceny z jego udziałem zamiast dodawać filmowi energii, jeszcze bardziej nudzą i irytują powtarzalnością.
Po „Rampage: Dzika furia” powinno się oczekiwać dokładnie tyle, ile od poprzednich produkcji z Dwaynem Johnsonem. Inaczej zamiast bawić się na seansie, ta stanie się torturą, a widz będzie wyrywał sobie włosy z całego ciała z każdą kolejną minutą pełną absurdów i fabularnych błędów. Co prawda Brad Peyton nie oferuje zupełnie nowych filmowych doznań, i choć stara się nie powtarzać tego co widzieliśmy już w jego poprzednim hicie, czyli „San Andreas”, to jednocześnie powiela realizacyjne błędy. „Rampage” to kolejna niewiele znacząca produkcja, która może sprawić nieco rozrywki, ale nie pozostaje z widzem na dłużej. Ot, kolejny wysokobudżetowy film zarabiający krocie i dodająca kolejny tytuł do i tak już bogatego portfolio Dwayne’a Johnsona.