Pokemony przeżywają dzisiaj swoją drugą młodość. Niezwykle popularny serial telewizyjny z drugiej połowy lat 90. sprawił, że o japońskich potworkach usłyszał cały świat. Miliony ówczesnych dzieciaków, jak niżej podpisany, oszalały na punkcie Pokemonów, kupując dziesiątki zabawek i innych gadżetów związanych z marką. Trzeba jednak pamiętać, że wszystko zaczęło się od gry wideo, do której dostęp w tamtym okresie, przynajmniej w Polsce, był mocno utrudniony. Kolejne lata mijały, a dzieci stały się nastolatkami i z niechęcią patrzyły na kolejne serie z nowymi generacjami stworków, które coraz mocniej zaczęły razić schematami i infantylnością. Choć segment gier coraz bardziej zaczął zyskiwać, tak siła marki na Zachodzie osłabła. Wszystko zmieniło się trzy lat temu za sprawą Pokemon GO, który zmieniła sposób mobilnego grania. Gdy po kilku miesiącach wydawało się, że chwilowy fenomen przeminął, marka miała dopiero odrodzić się jak feniks z popiołów, za sprawą ekspansji marki, nie tylko kolejnymi seriami serialu telewizyjnego, czy filmów animowanych, ale przede wszystkim kolejnymi grami, oraz aktorskimi produkcjami. „Pokémon: Detektyw Pikachu” ma za zadanie pogodzić obecnie dorosłych widzów, posiadających własne dzieci, którzy wychowywali się na marce, jak również zupełnie nowych odbiorców w każdym wieku, tym samym rozpoczynając podbój kinowych ekranów nowym uniwersum.
Ryme City to nowoczesna metropolia, gdzie ludzie i Pokemony mogą żyć na równych prawach. Stworzone na wyspie miasto przez Howarda Clifforda (Bill Nighy), całkowicie zakazuje jakichkolwiek walk między stworkami, a każdy człowiek może mieć tylko jednego Pokemona. Tim Goodman (Justice Smith) nie posiada żadnego, choć niegdyś marzył o byciu trenerem i zdobywaniu odznak. Wyrusza do Ryme City, aby dowiedzieć się prawdy o dziwnych okolicznościach, w których zginął jego ojciec. Na swojej drodze napotyka Pikachu (Ryan Reynolds) w detektywistycznej czapce, z którym potrafi się werbalnie porozumieć. Okazuje się, że żółty stworek jest Pokemonem jego ojca, ale po wypadku całkowicie stracił pamięć. Wkrótce później do tej dwójki dołącza młodsza reporterka Lucy Stevens (Kathryn Newton) ze swoim Psyduckiem. Razem dotrą do spisku, w który zamieszany jest genetycznie stworzony, najpotężniejszy z Pokemonów – Mewtwo.
Jeżeli jesteście fanami Pokemonów i liczyliście, że aktorski film będzie choć trochę przypominał grę czy serial, wraz ze swoimi głównymi założeniami, to srogo się zawiedziecie. Marka powstała na idei walk różnych stworków, które w imię pomocy swojemu właścicielowi zostania najlepszym trenerem Pokemon, uczestniczyły w brutalnych walkach między sobą. W dzisiejszych czasach takie coś by już nie przeszło, dlatego twórcy musieli obrać zupełnie inny, bardziej przygodowy kierunek. W „Pokémon: Detektyw Pikachu” mamy tylko dwie walki pomiędzy stworkami, gdzie pierwszą nawet bijatyką nie da się nazwać, bo choć rozgrywa się na arenie, to tylko jedna strona pragnie zrobić swojemu oponentowi kuku.
Co więc dostajemy w zamian? Prostą i schematyczną historię, która starszych widzów nie powinna niczym zaskoczyć, za to potrafi porządnie wynudzić. „Detektyw Pikachu” opiera się na przygodowym kinie familijnym, a więc głównym bohaterem został typowy przegryw, który dopiero z czasem odkrywa w sobie prawdziwą siłę. Do pomocy dostaje równie konwencjonalną asystę w postaci odważnej i nieustępliwej Lucy, która zbyt często trąci pretensjonalnością oraz słodkiego, ale zwariowanego stworka, służącego głównie do rzucania żartami – w tej roli Pikachu. To właśnie z głównym bohaterem mam największy problem. Co prawda wiąże się z nim jeden z głównym zwrotów fabularnych, ale nie mogłem się przekonać do takiej interpretacji tego Pokemona. Doskonale pamiętam, jak razem z Ashem podróżował przez różne krainy i dla mnie to jedyna wersja Pikachu, którą jestem w stanie zaakceptować. Ta z „Detektyw Pikachu” nie przypomina tego samego przyjaznego i niezwykle dzielnego żółtego stworka. Przez co w filmie nie miałem ani jednego bohatera, któremu mógłbym kibicować w drodze do celu. Sama historia łudząco przypomina to, co kilka lat temu dostaliśmy w „Zwierzogrodzie” od Disneya, tylko że gorzej wykonanym, bez żadnego morału na koniec.
Jest za to cały zastęp około 60 różnych Pokemonów. Większość z nich pojawia się w filmie jedynie na chwilę, a żaden z nich, oprócz stworków dwójki głównych ludzkich bohaterów, nie odgrywają większej roli, a nawet ta sprowadzona na nich przez twórców, miejscami rozczarowuje. Pomimo tego, że Ryme City ma opierać się na równych prawach, to Pokemony i tak zostają sprowadzone do roli stworków swoich właścicieli. Miasto nie jest w żaden sposób przystosowane do Pokemonów, a twórcy mogli pokusić się o ukazanie codziennych zajęć różnych stworków, aby uwiarygodnić przedstawiony świat, bo te jeżeli nawet się pojawiają, jak śpiewający w barze Jigglypuff, to służą jedynie w celach humorystycznych. Nie podoba mi się również zmiana genezy Pokemonów względem serialu, gry czy mangi. Również to, że ludzie nie rozumieją języka Pokemonów, a stworki ludzi, stawia pod znakiem zapytania całą ideą tego utopijnego miasta, który okazuje się totalnym przeciwieństwem, a wszystko przez sporą liczbę najróżniejszych nielogiczności, którymi karmi nas film.
Co do samego wyglądu Pokemonów, to nie ma do czego się przyczepić. Stworki nie są ani przesadnie realistyczne, ani też kreskówkowe, dzięki czemu twórcy zachowali zdrowy balans, który miejscami zepsuty jest przez niedostateczną jakość efektów specjalnych. I jak Pikachu wygląda rewelacyjnie, tak Mewtwo przypomina Frizera z „Dragon Balla Z” z chorobą popromienną, do tego jest kiepsko zaanimowany. W końcu to jeden z najważniejszych Pokemonów występujących na ekranie, a każdy fan marki wie, że to postać niezwykle ważna dla całego uniwersum, więc szkoda, że odstrasza nie swoją potęgą, a nie najlepszą jakością CGI.
Jedyną wartą uwagi rolą jest rola głosowa Ryana Reynoldsa. Aktor zrobił kawał dobrej roboty i choć nie jest to mój Pikachu, to do pracy Reynoldsa nie mam żadnych zastrzeżeń. Zawodzi za to cała reszta, szczególnie Bill Nighy i Ken Watanabe, po których należałoby oczekiwać zdecydowanie więcej. Justice Smith i Kathryn Newton to zdolni, młodzi aktorzy, ale scenariusz i przyjęta konwencja, nie pozwoliły im zaprezentować swoich możliwości, przez co ich role zacierają się w pamięci zaraz po wyjściu z sali kinowej.
„Pokémon: Detektyw Pikachu” nie spełnił moich oczekiwań. Film stoi w rozkroku, między odważniejszą kreacją świata ukierunkowaną ku starszemu widzowi, ale z niedorzecznie prostą i opartą na oczywistych rozwiązaniach historią. Kolejne części, które już powstają, będą musiały wybrać, czy wolą postawić na nieco starszą widownię, która zapoznawała się z Pokemonami w swoich latach dzieciństwa, czy też infantylnym, familijnym kinem dla rodziców z dziećmi. Świat Pokemonów jeszcze nigdy wcześniej nie był aż tak zniechęcający. Po wciągnięciu się w „Pokemon GO” miałem ochotę nadrobić wszystkie serie serialu telewizyjnego oraz wszystkie części gier. Po „Pokémon: Detektyw Pikachu” pozostaje jedynie uczucie pustki przez zmarnowany potencjał tej marki.