Świadomie i z pełną premedytacją pominąłem „Kobiety mafii” Patryka Vegi. Tempo pracy nad kolejnymi filmami autora „Pitbulla” może robić wrażenie, gorzej gdy dojdzie do oglądania jego kolejnych dzieł. Najsłabiej oceniany „Botoks”, był paradoksalnie powiewem świeżości w multiuniwersum Vegi, jako że reżyser musiał wyjść ze swojej strefy komfortu i zmierzyć się z zupełnie innym, nowym dla niego tematem. Powrót więc do mafijnych porachunków przyjąłem z machnięciem ręki, już po zwiastunach doskonale wiedząc, czego mogę spodziewać się po „Kobietach mafii”. Dlatego jeszcze mocniej zacząłem liczyć na „Pitbulla. Ostatni pies”, powrotu po latach Władysława Pasikowskiego do policyjno-gangsterskiej tematyki. Jeżeli więc oczekujecie odpowiedzi na pytanie, która produkcja jest lepsza, to niestety, ale nie będę mógł udzielić takiej odpowiedzi. Wciąż jednak możecie dowiedzieć się, czy ostatnia część „Pitbulla”, jest godnym zamknięciem cyklu.
Różnica reżyserskiego warsztatu między Patrykiem Vegą a Władysławem Pasikowskim jest mniej więcej taka, jak między FC Barceloną a zdobywcą Pucharu Polski. Niby ta sama dyscyplina, ale na zupełnie innym, odległym od siebie poziomie. Widać to już od pierwszej minuty, kiedy to nowy „Pitbull” umożliwił Pasikowskiemu powrót do uwielbianych przez niego rosyjskich klimatów. Despero (Marcin Dorociński) działa jako agent pod przykrywką, a z opałów ratuje go przeszkolony przez FBI Nielat (Rafał Mohr), obecnie działający pod pseudonimem Quantico. Jakiś czas później ginie Soczek (Piotr Chojnowski), były partner Majamiego, na którego polowała zagraniczna mafia. Szybko okazuje się jednak, że gangsterzy nie zdążyli go zdjąć, bo robotę wykonał za nich ktoś inny. W policji trwają jednak zmiany organizacyjne, które dosięgnęły nawet samego Gebelsa. Do Warszawy powraca Metyl (Krzysztof Stroiński), który przy współpracy z Quantico, Barszczykiem (Michał Kula) i komendantem (Marian Dziędziel) decydują się powierzyć Desperskiemu zadanie pod przykrywką, dzięki której ma zinfiltrować od środka pruszkowski gang. Wkrótce później zostaje cynglem Gawrona (Cezary Pazura), oraz jego brata Juniora (Adam Woronowicz), którzy za wszelką cenę chcą pozbyć się mafii z Wołomina. Wciąż jego głównym zadaniem pozostaje zdobycie informacji, kto stoi za zabójstwem policjanta.
W odróżnieniu od poprzednich części serii, „Pitbull. Ostatni pies” pozbawiony jest ikonicznej planszy informującej, że wszystko to co możemy zobaczyć na ekranie oparte jest na prawdziwych wydarzeniach. Pozwoliło to Pasikowskiemu na napisanie scenariusza, który posiada początek, rozwinięcie oraz zakończenie, a pomiędzy kolejnymi scenami zachowana jest chronologia i związek przyczynowo-skutkowy. Brak więc poszarpanego montażu, przypadkowych scen, ciągłego wprowadzania tysięcy nowych bohaterów w nieistotnych i zbędnych wątkach. Pasikowski po raz pierwszy w serii stworzył pełnoprawny film fabularny, a nie wybiórczy, serialowy kolaż w formie kinowej produkcji. Ograniczył liczbę postaci do zaledwie kilku, a z Despero uczynił głównego bohatera, który spaja wszystkie pozostałe wątki. To ogromny powiew świeżości w „Pitbullu”, który koncentruje się tylko na pojedynczych wydarzeniach w danym czasie, a gdy te dobiegną końca, logicznie przechodzi do następnego. Przyczepić się można jedynie do nienajlepszej ekspozycji. Reżyser wrzuca nas w sam środek pewnych wydarzeń i gdy pierwsza zostaje wyjaśniona, tak druga, wyjęta wprost z filmów Vegi, miała za zadanie jedynie wprowadzić pewną postać, żeby pokazać jej bezwzględność, ale później zupełnie do tego już nie wracając. Zbyt pośpiesznie rozpoczyna się też wątek Miry, późniejszej żony Gawrona, która w jednej chwili pracuje w kawiarni, żeby w drugiej przenieść się do posiadłości swojego wybranka. Zdezorientować może jeszcze przeskok w czasie po pierwszych kilkunastu minutach filmu, ale bystry widz szybko zacznie się w tym wszystkim łapać.
Na całe szczęście im dalej, tym fabuła jest coraz ciekawsza. Po intrygach nie ma co oczekiwać fajerwerków, bo to prosta i przystępna historia, oparta na odwiecznej wojnie między policją a gangsterami. Bardzo szybko zostają nakreślone kluczowe postacie każdej ze stron, ich charaktery oraz motywacje. Widz nie ma więc prawa się pogubić, nawet podczas licznych zwrotów akcji, które zostają zasygnalizowane o wiele wcześniej. Wciąż to tylko „Pitbull”, który jest masowym filmem rozrywkowym, nie zaś poważnym kinem sensacyjnym, ale szkoda, że jeden z ważniejszych wątków został tak źle potraktowany. Chodzi o ten związany z Juniorem, który jest postacią na tyle niejednoznaczną, że widz zdaje sobie z tego sprawę o wiele wcześniej, kiedy to główny bohater dowiaduje się tego gdzieś w 3/4 filmu. Mimo to scenariusz to ogromny plus produkcji, praktycznie bez większych potknięć, który pomimo prostych jak drut intryg, potrafi przykuć do ekranu. Tym razem jednak wydarzenia nie są większe niż życie i bardziej skupiają się na ograniczonej liczbie bohaterów, niż wielowątkowości prowadzącej donikąd z poprzednich odsłon cyklu.
Pomimo powrotu po 13 latach niektórych bohaterów z „jedynki”, Pasikowski nie wymazuje poprzednich dokonań Vegi. Wiele postaci, jak Majami, Gebels czy Cukier funkcjonują w tym świecie i są jego integralną częścią. Reżyser „Psów” nie mógł jednak z nich skorzystać, przez różnice ideologiczne podczas produkcji filmu z aktorami wcielającymi się w bohaterów poprzednich „Pitbulli”. Pasikowski logicznie wplata pseudonimy różnych postaci do dialogów, przez co ani przez chwilę nie daje odczuć, że w rzeczywistości to „Pitbull 2”, a poprzednie dwa filmy Vegi z serii są nieudanymi spin-offami. Pomimo tego reżyser powraca do stylistyki znanej z pierwszej części i ją kontynuuje. Film więc nijak nie przypomina pod tym względem nowocześniejszych dwóch poprzednich odsłon cyklu, a sama historia wydaje się, jakby miała rozgrywać się dobrą dekadę temu. Zresztą sam pomysł na historię opartą na konflikcie Pruszkowa z Wołominem jest leniwa i przestarzała. Tym bardziej, że Pruszków to raptem pięciu gości, którym dowodzi elegancki i bogaty przywódca, zaś pruszkowski gang został sprowadzony do kilku dresów z niemodnymi fryzurami i wyrazem twarzy myślą nieskalaną. Jeżeli tak miałyby wyglądać mafijne wojny, to funkcjonariusze żadnego kraju nie powinny mieć problemu z rozbiciem obu organizacji. O scenie w banku nawet nie wspomnę, bo to zakrawa o absurd i wręcz kuje w oczy swoją głupotą.
To co jednak najbardziej odróżnia film Pasikowskiego od produkcji Vegi, to akcja, humor oraz dialogi. Jako, że z głównym bohaterem i jego kolegami z pracy spędzamy wiele czasu, szybko zaczyna nam na nich zależeć. Poprzednie „Pitbulle” przyzwyczaiły jednak, że umierają tylko źli, przez co nawet przy dynamicznej i szybkiej akcji rodem z „Transformersów”, nie ma mowy o jakimkolwiek poczuciu zagrożenia dla głównych bohaterów. Zupełnie inaczej jest tym razem. Pod koniec filmu jest pewna scena strzelaniny, bardzo oszczędna w środkach, wręcz klasyczna dla kina sensacyjnego, gdzie kamera zawieszona jest za bohaterem i podąża wraz z nim. Tym prostym zabiegiem Pasikowski buduje większe napięcie i obawę o losy bohatera niż Vega we wszystkich trzech „Pitbullach” razem wziętych. Reżyser „Psów” przypomina nam, że piękno strzelanin nie polega na ciągłym wypluwaniu kolejnych nabojów z lufy kałacha, ale na pojedynczych, ale śmiertelnych strzałach, gdzie od ilości ważniejsza jest skuteczność. Widać to również w eksponowaniu ekranowej brutalności. Tam gdzie Vega postawiłby na drastyczne, szokujące sceny, Pasikowski zachowuje powściągliwość. O gwałcie butelką od szampana dowiadujemy się z relacji jednej postaci, zaś rozpuszczanie zwłok w kwasie zostaje pokazane jedynie na samym początku całego procesu.
Władysław Pasikowski nie jest reżyserem, który nadawałby się do nakręcenia komedii. Widać to najlepiej w najnowszych „Pitbullu”, który mógł wykorzystać zakorzeniony czerstwy i suchy humor z poprzednich części, tylko po to, aby jednych widzów rozśmieszyć do łez, drugich zażenować niskim poziomem. Co prawda reżyser stara się niejednokrotnie rzucić jakimś żartem, ale są one na tyle subtelne, nieinwazyjne i pozbawione głupoty, że można łatwo je przeoczyć. Zmiany dosięgnęły również dialogi. Tym razem bohaterowie rozmawiają jak ludzie, a nie dresy z trzema zawiasami pod kamienicą sącząc szóste tego popołudnia piwo. Liczba przekleństw została ograniczona do niezbędnego minimum. Pasikowski oszczędził nasze uszy i poczucie dobrego smaku, na czym skorzystała wyłącznie opowiadana historia i jej bohaterowie. Co warto pochwalić, to o wiele lepsze udźwiękowienie dialogów w filmie. W produkcjach Vegi niektórych dialogów nie da się zrozumieć. W nowym „Pitbullu” ten problem występuje wyłącznie z rozmowach między bohaterami pod wpływem alkoholu, którzy z oczywistych względów muszą mówić nieco niewyraźnie, co nieco odbija się na ich zrozumieniu.
Spisała się również obsada, w której brakuje ogranych twarzy znanych z filmów Vegi. Marcin Dorociński jako Depsero jest perfekcyjny. Jest to postać, której nie da się pomylić z nikim innym, a jego chłód, spokój charakteru i pełny profesjonalizm stają się głównymi atutami tego bohatera. Dla Dorocińskiego jest to jedna z najlepszych ról w karierze, dlatego nie może dziwić, że sam film najbardziej zyskuje na jakości, gdy na ekranie oglądamy właśnie Despero. Bardzo dobrze uzupełniają go nieco rzadziej pojawiający się na ekranie Rafał Mohr oraz Krzysztof Stroiński. Szczególnie temu drugiemu w niewielkim czasie udało się stworzyć pełnoprawną postać z krwi i kości. Z drugiej strony barykady najlepiej wypada Adam Woronowicz, jako mało rozgarnięty i ordynarny brat szefa, który jest na każde jego skinienie. Mimo to można było z tej postaci wycisnąć nieco więcej, tak samo jak z postaci Cezarego Pazury, którego w filmie jest zaskakująco mało. Gdy się jednak pojawia, jest pozbawiony charyzmy i magnetyzmu, jakby jego jedynym zadaniem było wprowadzenie do gangsterskiego świata jego żony. Właśnie, Doda. Miałem ogromne obawy z nią związane, szczególnie po zwiastunach filmu, gdzie niewypadła najlepiej. W samym jednak filmie jej gra pozbawiona jest jej ikonicznego manieryzmu i infantylizmu. Doda poważnie podeszła do roli, przy której nie zdecydowała się pobawić, bo nie było na to nawet miejsca. Pasikowski potrafił utrzymać ją w ryzach i dzięki temu Dorota Rabczewska wypada co najmniej nieźle. Wciąż jest najsłabszym aktorskim ogniwem, szczególnie widać to w scenach z o wiele bardziej utalentowanymi i doświadczonymi aktorami, ale jej gra nie powoduje zgrzytów zębami. Wypada całkiem naturalnie i przekonująco, nie licząc paru scen, gdzie musiała wnieść do scen nieco dramatyzmu, ale nawet wtedy nie ma tragedii.
„Pitbull. Ostatni pies” jest najlepszą częścią cyklu, która dopiero za czwartym razem stała się pełnoprawnym filmem sensacyjnym, wciąż jednak nastawionym na masowego odbiorcę, szukającego w kinie rozrywki. Władysław Pasikowski zrealizował film po swojemu, z charakterystyczną surowością i nastawieniem na realizm, co jest ogromnym nowością w porównaniu do filmów Vegi. Historia toczy się według logicznego porządku i wszelkich filmowych prawideł, zaś aktorzy dostali kawał dobrze napisanego scenariusza. Pomimo tego, że „Ostatni pies” zapowiadany był, jako ostatnia część serii, nie miałbym nic przeciwko, żeby Despero powrócił raz jeszcze, najlepiej znów z Pasikowskim za sterami. Jego „Pitbull” jest tym, czym ta seria powinna być od początku, a widzowie wreszcie dostali godnego duchowego spadkobiercę dwóch części „Psów”.