„Noc oczyszczenia” stała się kolejnym popkulturowym fenomenem. Durny scenariusz bronił się niedorzecznym, ale ciekawym pomysłem, a konwencja home invasion jeszcze nigdy wcześniej nie była tak silnie naznaczona ideologicznie. To wystarczyło, aby seria horrorów nie tylko zarabiała krocie, ale również była szeroko cytowana w innych filmach czy serialach. Po trzech pełnoprawnych odcinkach, twórcy mieli nie lada dylemat, czy na siłę kontynuować zakończoną serię, czy wymyślić w tej konwencji coś nowego. Wybór padł więc na przeszłość, a konkretniej historyczną, pierwszą noc oczyszczenia. Kierunek jak najbardziej słuszny, ale czy bez Jamesa DeMonaco na stołku reżyserskim miało prawo się to udać?
Po kolejnym wielkim kryzysie ekonomicznym, Stany Zjednoczone pogrążyły się w chaosie. Zwiększone bezrobocie, rosnąca przestępczość, coraz większa liczba uzależnionych od narkotyków, aż wreszcie nasilenie napięć społecznych doprowadzają do zmiany władzy w Białym Domu. Nowi Ojcowie Założyciele Ameryki mają zupełnie nowy pomysł na rządzenie krajem. Niedługo po objęciu władzy decydują o wprowadzeniu tzw. „nocy oczyszczenia” – dwunastogodzinnego okresu, w czasie którego można popełnić każde przestępstwo, włącznie z morderstwem, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności. Pierwsza noc oczyszczenia ma odbyć się na terenie Staten Island, zamieszkałej przez ubogą czarnoskórą społeczność. Rząd każdemu, kto na czas nocy oczyszczenia zostanie na wyspie, gwarantuje wypłatę w wysokości 5 tysięcy dolarów, zaś dodatkowe premie można zdobyć za popełnianie przestępstw. Dla gangów to wymarzona okazja, aby nie tylko dodatkowo zarobić, ale pokazać swoim wrogom kto rządzi w mieście. Władza ma jednak własne plany związane z nocą oczyszczenia, które na zawsze zmienią życie afroamerykańskich obywateli.
„Pierwsza noc oczyszczenia” oprócz horrorowej otoczki, również chce dołożyć do siebie polityczny komentarz. Tym razem widzimy jak przebiegała noc, nazywana przez osoby za nie odpowiedzialne „eksperymentem”. Od samego początku jasnym jest, choć później jest to wprost powiedziane, że rządowi chodzi wyłącznie o pozbycie się problemu biedoty i ubóstwa, które niesie ze sobą zagrożenia związane z przestępczością czy uzależnieniem. Rząd więc może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: zlikwidować patologię oraz zmniejszyć liczbę osób korzystających z usług socjalnych, a także zredukować społeczne napięcia, gniew rozczarowanych obywateli, którzy mogą przez kilkanaście godzin ponieść się instynktom destrukcji i anarchii. Półtora roku po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na prezydenta USA, siła oddziaływania odwołań do jego hipotetycznej polityki jest zdecydowanie mniejsza, ale twórcy wciąż podążają tą samą narracją, która na motywach walki o fotel prezydenta z 2016 roku, stała się główną osią „Nocy oczyszczenia: Czasu wyboru”.
Strach jest więc dwojaki. Z jednej strony osoby z sąsiedztwa, które mogą z każdego zaułka wyskoczyć z nożem, z drugiej nie można ufać ani policji, ani wojsku, które mogą wykonywać polecenia przełożonych, żeby eskalować przemoc na ulicach. Twórcy mają wiarę w ludzkość i wierzą, że nikt o zdrowych zmysłach nie wykorzystałby takiej nocy do niczego więcej, niż straszenia ludzi czy drobnych grabieży i aktów wandalizmu. Początkowo zabijają więc wyłącznie osoby wyraźnie chore psychiczne oraz gangsterzy. Co więc w tym czasie robią zwykli ludzie? Imprezują. Białym kołnierzykom nie podoba się, że obywatele zamiast walczyć ze sobą na ulicach do ostatniej kropli krwi, wolą organizować wielkie osiedlowe imprezy z głośną muzyką, pulsującymi, kolorowymi światełkami i hektolitrami alkoholu. Nowi Ojcowie Założyciele Ameryki liczyli na ogromne Koloseum na terenie całej wyspy, zamiast tego otrzymali rozsiane tu i ówdzie Coachelle.
James DeMonaco, tym razem ograniczający się do roli scenarzysty, skupia się wyłącznie na życiu Afroamerykanów. Grupa najbardziej narażona na ucisk rządu słusznie jest szeroko reprezentowana w „Pierwszej nocy oczyszczenia”, ale miałem drobną nadzieję, że twórcy skuszą się na pokazanie tej wyjątkowej nocy w nieco bardziej panoramicznej perspektywie. Jeżeli ktoś liczył, że zobaczymy jak z nowatorskim eksperymentem radzą sobie przedstawiciele innych ras, wierzeń czy narodowości, to niestety mocno się zawiedzie. Tym bardziej szkoda, ze bohaterowie są do bólu stereotypowi. Mamy więc Dmitra, bezwzględnego, ale troszczącego się o swoich ludzi szefa gangu, walczącą o zdelegalizowanie aktywistkę Nyę, jej brata Isaiaha handlującego prochami na ulicy, mającego konflikt z niespełna rozumu Szkieletorem. Po drugiej stronie barykady jest nadzorujący cały projekt Arlo Sabian oraz Dr Updale, która opracowała koncepcję nocy oczyszczenia. Jak łatwo się domyślić, pani naukowiec szybko zda sobie sprawę z konsekwencji swojego wynalazku, ale na drodze powstrzymania obłędu dziejącego się na ulicach miasta, stanie jej zadowolony z rezultatów Sabian.
Najbardziej rozczarowujące są jednak poczynania bohaterów. Co rusz podejmują absurdalne lub po prostu głupie decyzje. Twórcom brakowało konsekwencji w kreowaniu kolejnych wydarzeń i stawiania problemów przed bohaterami. Przez co ani przez moment nie można poczuć, że grozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo. „Pierwsza noc oczyszczenia” potrafi zauroczyć klimatem, ale ten jest nierówny i potrafi się rozmyć w jednej chwili przez niedopracowany scenariusz i miejscami złą reżyserię. Rewelacyjnie, a przy tym przerażająco wypadają osoby, które biorą aktywny udział w nocy oczyszczenia. Niektórzy przebrani za różne monstra, inni stawiający wymyślne pułapki, jeszcze inni wyposażeni w broń białą własnej roboty, a wszystkich ich łączą różnokolorowe, świecące soczewki, które jeszcze mocniej ich odczłowieczają, czyniąc z nich prawdziwe potwory. Buduje to świetną atmosferę, ale gdy w kolejnej scenie jednoosobowa armia w postaci Dmitra bez żadnych przeszkód rozprawia się z uzbrojonymi po zęby, wyszkolonymi żołnierzami, ekscytacja klimatem grozy znika szybciej niż bohaterowie zdążą pociągnąć za spust.
„Noc oczyszczenia” jest nieliczną trylogią, której każda kolejna część była lepsza od poprzedniej. Po „Czasie wyborów” poprzeczka była zawieszona na tyle wysoko, że Gerard McMurray zwyczajnie nie mógł do niej doskoczyć, ale wciąż „Pierwsza noc oczyszczenia” powinna być filmem o wiele lepszym. Działa przede wszystkim kontekst polityczny i społeczny, a film potrafi dostarczyć niezobowiązującej rozrywki, szczególnie w tych co bardziej klimatycznych sekwencjach, ale niektóre błędne decyzje twórców pogrzebały wysoki potencjał produkcji na udany thriller. Przynajmniej muzyka w filmie stoi na wysokim poziomie. Oprócz Kendricka Lamara usłyszeć możemy kawałki Rich the Kida, Rae Sremmurd oraz Desiignera, którego zresztą można zauważyć na parę sekund na ekranie. Fani rapu mają więc doskonały powód, aby wybrać się do kina.