Już dwa lata temu Joon-ho Bong był bliski zdobycia Złotej Palmy w Cannes. Jego „Okja” była bardzo dobrze oceniana, mówiono nawet o potencjalnym oscarowym kandydacie. Ostatecznie koreański reżyser musiał zadowolić się jedynie pochwałami krytyków oraz widzów. Po dwóch latach spróbował raz jeszcze. Tym razem nie tylko udało się odebrać cenną statuetkę, ale stworzyć doceniany na całym świecie obraz i zarazem swój najlepszy film w dotychczasowej karierze. „Parasite” nie jest dziełem przełomowym, ale to genialne kino wymykające się schematom.
Rodzina Gi-woo (Woo-sik Choi) nie ma w życiu lekko. Żyją w nędzy, zarabiając na życie składając pudełka do pizzy. Zdaje się, że sami sprowadzili na siebie taki los, gdy chętni do poszukania stałej pracy są dopiero w momencie zmiany hasła do wi-fi przez sąsiada. Skoro padają pierwsze deklaracje, los stara im się pomóc. Kolega Gi-woo proponuje chłopakowi, że poleci go pewnej bogatej rodzinie i zastąpi go w roli korepetytora języka angielskiego dla nastoletniej córki państwa Parków. Zaradny Gi-woo najpierw rekomenduje swoją siostrę (So-dam Park) jako nauczycielkę plastyki, zaś niedługo później swoich rodziców w charakterze służby. Pan Park (Seon-gyun Lee) oraz jego żona Yeon-kyo (Yeo-jeong Jo) nie wiedzą jednak, że nowo zatrudnieni ludzie są ze sobą spokrewnieni. Seria przypadkowych zdarzeń doprowadzi do odkrycia tajemnicy domu, która na zawsze zmieni los obu rodzin.
Joon-ho Bong w swoim filmie sprytnie i z ogromną zręcznością żongluje gatunkami, dzięki czemu „Parasite” wymyka się prostej gatunkowej kategoryzacji. Mamy więc do czynienia nie tylko z dramatem rodzinnym i komedią, ale również zaangażowanym społecznie thrillerem, dreszczowcem, a nawet horrorem. Mieszanka Hirokazu Koreedy, Jordana Peele’a oraz Chan-wook Parka, przy typowej przejrzystości i przystępności kina Bonga, daje iście elektryzujący, jak również zaskakujący efekt. Koreańczyk zgrabnie przechodzi między rozbawieniem nas i straszeniem, przez co nigdy nie wiemy, czy na kolejnej scenie będziemy przyglądać się zabawnej wiwisekcji koreańskiego społeczeństwa, czy siedzieć na skraju fotela drżąc o losy bohaterów, łapiąc się nawet na tym, że mruganie staje się na kilkadziesiąt sekund umiejętnością zbędną.
W całym tym galimatiasie reżyser daje inteligentny popis socjologicznej wnikliwości, ale również wrażliwości swoich obserwacji. Od samego początku podział jest prosty. Gi-woo i jego rodzina należy do klasy robotniczej, która klepie biedę, zaś rodzina Parków to ten jeden procent, który ma swój świat u stóp. Bong sam naigrywa się z metaforyki swojego dzieła, który przepełniony jest społecznym komentarzem, ale również przestrogą dla maluczkich, że dostatnie życie nie zawsze idzie w parze ze szczęściem, a gdy krok po kroku nie będziemy wykorzystywać nadanych nam szans, już zawsze będziemy tkwili we własnej, umysłowej piwnicy. Siłą „Parasite” jest odnajdywanie po seansie kolejnych interpretacji i wniosków, którymi Bong pragnie podzielić się nie tylko z koreańską widownią, sprowadzając swoją historię do uniwersalności. Bo w mało którym kraju nie ma napięć społecznych, gdzie wśród żyjących w biedzie i nędzy rośnie coraz większa frustracja, która w jakiś sposób musi zostać rozładowana.
Bong ma wiele współczucia do swoich bohaterów po obu stronach barykady. Nie demonizuje ani biednych, ani też bogatych, jak ma to miejsce w wielu innych filmach. Wręcz przeciwnie. Ma dla nich wiele ciepła i wrażliwości, pokazując ich z dobrej strony, nawet jeżeli mają jakieś przewinienia na sumieniu. Ciężko więc nie kibicować rodzinie Gi-woo, pomimo tego, że są niezłymi manipulatorami, podejmą się niecnych czynów, aby wykurzyć konkurencję, a gdy nadarzy się okazja, zrobią w luksusowym domu małą, rodzinną imprezę zakrapianą alkoholem. Daleko im jednak do doskonale nam znanej patologii, gdzie alkoholizm, przemoc fizyczny oraz werbalna, a także wandalizm są na porządku dziennym. To w gruncie rzeczy kochająca się rodzina, niezwykle zgrana, troszcząca się o siebie, tylko pozbawiona pracowitości oraz ambicji, a przynajmniej do czasu.
Na drugim biegunie jest rodzina Parków, która również daleko jest od stereotypowego ukazania bogaczy w kinie. Pani domu nie jest żadną matroną, twardą ręką rządzącą domem. To prostolinijna, niesamowicie naiwna osoba, która dba o swoje dzieci i chce dla nich jak najlepiej. Również głowa rodziny, choć późno wracająca do domu, to znajdująca czas dla swych pociech, oraz żony, którą darzy miłością. Zdecydowanie nie są to tacy bogacze, których należałoby traktować z pogardą i życzyć wszystkiego co najgorsze. Nawet pomimo tego, że nie zawsze wypowiadają się o swoich pracownikach z szacunkiem, a niemal biblijny potop, który staje się nieszczęściem dla wielu, dla nich jest przypływem szczęścia.
„Parasite” to dzieło kompletne, bezbłędne i genialne w swoim inteligentnej metaforyce. Joon-ho Bong nie wymyśla koła na nowo, nie sprawi także, że rozgorzeją debaty związane z rosnącą dysproporcją klas społecznych, ale to kino, które po seansie mocno się wbija w głowę i nie chce dać o sobie zapomnieć. I nawet jeżeli miejscami jest naiwnie, a w szczęśliwe przypadki musimy uwierzyć, to jednak satyryczna konwencja sprzyja akceptacji takim fabularnym rozwiązaniom. Nie ważne, czy znacie wszystkie dzieła Bonga na pamięć, czy to będzie wasze pierwsze zetknięcie z koreańskim reżyserem, na „Parasite” po prostu trzeba się wybrać. Drugiego takiego filmu w kinach z pewnością nie znajdziecie.