„Pacific Rim” z 2013 roku przywrócił wiarę w monster movie. Film Guillermo del Toro miał wszystkie zalety, którymi powinny cechować się produkcje, gdzie monstrualny potwór z głębin walczy z gigantycznym robotem. Choć brzmi to jak opis wielu seriali anime, to del Toro najlepiej nadawał się do przeniesienia tego typu walk na duży ekran i uczynienia z nich poważnej historii. Niekwestionowany sukces filmu nie przełożył się na uczynienie z niego serii lub nawet całego uniwersum. Na kontynuację musieliśmy czekać długie pięć lata, ale to co ostatecznie dostaliśmy różni się od pierwotnej wizji del Toro. Meksykański reżyser po perturbacjach przy wczesnej fazie produkcji filmu, zrezygnował z jego nakręcenia na rzecz wyreżyserowania niewielkiego projektu, który przyniósł mu pierwsze w życiu Oscary. „Kształt wody” to świetne kino, ale ciężko nie kryć rozczarowania, że twórca „Labiryntu fauna” nie kontynuował swojego dzieła. „Pacific Rim: Rebelia” niestety bliżej do kolorowych i efekciarskich „Transformersów”, niż mrocznej i wystylizowanej poprzedniczki.
Jake (John Boyega) jest synem słynnego Stackera Pentecosta (Idris Elba), który przed pięcioma laty poświęcił się dla ratowania świata. Wydalony z akademii pilotów nie podążył śladami ojca. Zamiast tego żył z dnia na dzień, sprzedając podejrzanym handlarzom różne komponenty zepsutych i porzuconych jaegerów, wielkich robotów, służących za broń do walki z gigantycznymi kaiju, monstrualnymi potworami z innego wymiaru. Gdy jedno z jego zleceń kończy się katastrofą, na swej drodze spotyka Amarę (Cailee Spaeny), młodą dziewczynę, która ze znalezionych elementów zbudowała własnego, w pełni funkcjonalnego mecha. Oboje wpadają w tarapaty, gdy nieskutecznie próbują uciec od robota Pacyfistycznych Sił Obrony. Jake dostaje wybór od swojej siostry Mako Mori (Rinko Kikuchi), byłej pilotki, obecnie pełniącej funkcję Sekretarza Generalnego, zgnić w więzieniu lub wrócić do akademii w roli nauczyciela. Jake przystaje na propozycję i razem z Amarą, nową kadetką, wyrusza do placówki. W międzyczasie Shao Industries projektuje bezzałogowe jaegery, których użycie zależy od podpisania umowy przez Mako. Zanim jednak do tego dojdzie, z morza wynurzy się zupełnie nowe zagrożenie.
Jeżeli widzieliście zwiastuny tej produkcji, to na pewno obił wam się o uszy przerobiony główny motyw muzyczny z pierwszej odsłony. Z jednej strony znajoma melodia, ale z drugiej przyśpieszona, nieco zmieniona, nowocześniejsza. Tak samo jest z samym filmem, który na pozór ma wszystko to, za co fani pokochali pierwsze „Pacific Rim”, ale już kilka pierwszych minut nie pozostawiają wątpliwości, że dostaliśmy dzieło zbliżone konwencją do serii „Transformers” niż filmu Guillermo del Toro. Na całe szczęście, twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, że nie mają startu do świetnej „jedynki”, więc nie było sensu iść w nadmierną powagę i patos jak w serii o Autobotach i Decepticonach. Choć typowego patosu nie brakuje, to „Pacific Rim: Rebelia” nie traktuje siebie śmiertelnie poważnie. Samoświadomość produkcji to ważna cecha, tym bardziej, że twórcy nie szczędzą różnych fabularnych głupot, a przede wszystkim skrótów. W tym świecie konflikty rozwiązuje się z minutę na minutę, bohaterowie odkrywają w sobie pokłady bohaterstwa z prędkością światła, a technologiczne wynalazki zostają skonstruowane ze sceny na scenę.
Nie brakuje też humoru, który zupełnie nie trafia tam gdzie powinien oraz okropnych dialogów pełnych wydumanych one-linerów, które z całą pewnością wszystkie z nich mogliśmy usłyszeć już w innych produkcjach. Główna historia też nie prezentuje się okazale. Ta z pierwszej części mistrzostwem rzemiosła nie była, ale właśnie w prostocie tkwiła metoda. Tego w „dwójce” zabrakło i czwórka scenarzystów nieudolnie wplata między walki robotów i potworów kolejne zwroty akcji. Na szczęście lepiej wyszło im wybrnięcie z zakończenia poprzedniczki, choć wciąż wymaga to od widza nieco pokładów dobrej woli, aby uwierzyć w taki rozwój wypadków. Również poruszona przez film tematyka autonomicznych pojazdów i ekspansji dronów jest aktualna, ale twórcy byli zbyt leniwi, aby jakkolwiek ją rozwinąć.
„Pacific Rim: Rebelia” broni się przede wszystkim widowiskową i bezkompromisową akcją. Walki jaegerów z kaiju cieszą oko, są odpowiednio efektowne i dynamiczne, choć odbiegająca od pierwszej części kolorystyka filmu nieco psuje cały efekt. Tym bardziej, że w tej części widzimy roboty i potwory w pełnej krasie, a przy ograniczonym budżecie produkcji, efekty specjalne okazują się na gorszym poziomie od tego, co prezentowała poprzednia część sprzed pięciu lat. Reżyser Steven S. DeKnight dwoi się i troi, aby zamaskować niedoskonałości i w niektórych scenach ta sztuka udaje mu się z pozytywnym skutkiem, ale gdy dochodzi do wielkiego starcia pod koniec filmu, nawet ekran IMAX-a nie jest w stanie nic na to zaradzić. Zresztą tak samo jak kiepsko wyglądające jaegery, które nie licząc znanego z poprzedniej części Gipsy Avengera, wyglądają jak wariacje nt. Transformersów. Stylistycznie zupełnie nie pasują do pomysłów del Toro z „jedynki”. O wiele lepiej wyglądają kaiju, których na ekranie jest za mało.
Skojarzeń z serią „Transformers” jest zdecydowanie więcej. Steven S. DeKnight zapatrzył się na Michaela Baya, zamiast na Guillermo del Toro, i zapożyczył pewne rozwiązania realizacyjne. Nie brakuje więc slow motion z obracaną kamerą, konstrukcji fabularnej czy identycznej palety kolorów wykorzystanej przy color gradingu filmu. Przez to „Pacific Rim: Rebelia” zupełnie porzuca tożsamość pierwszej części, idąc w kierunku jaskrawych, szpanerskich i lekko tandetnych blockbusterów, o których zapomina się zaraz po wyjściu z kina.
Jake jest przeciwieństwem swojego ojca, o czym nie zapomina wspomnieć dwukrotnie w całym filmie. Mimo to od początku jasnym jest, że musi on przejść przemianę, od drobnego złodziejaszka i buntownika, do pełnoprawnego żołnierza skłonnego na najbardziej heroiczny czyn, aby tylko uratować świat. Takie prawidła gatunku, ale szkoda, że sam film zupełnie pomija jakiekolwiek przemiany bohaterów, nie skupiając się ani na chwilę na lepszym ich przedstawieniu czy rozwoju. Niezależnie czy mowa o nowych postaciach jak Jake czy Amara, czy starych znajomych z Mako i Dr Newtonem Geiszlerem na czele, wszyscy są papierowi i podejmują schematyczne decyzje. Do tego Steven S. DeKnight nie poświęca wystarczającego miejsca na interakcje między nimi i tak konflikt Jake’a z Mako rozwiązuje się równie szybko, albo wcale, jak ten między głównym bohaterem a Natem Lambertem, jego dawnym współpilotem.
Aktorsko na plus wyróżnia się John Boyega, który stworzony jest do tego typu kina. Dobrze, że aktor znany przede wszystkim z najnowszych części „Gwiezdnych wojen”, próbuje odnaleźć się również w innego typu filmach. Rola w „Pacific Rim: Rebelia” z pewnością nie zostanie zapamiętana, ale przynajmniej wyróżnia się na tle pozostałych. Szczególnie przy mizernym Scottcie Eastwoodzie, który jest tu po prostu sobą, czyli aroganckim, butnym i stanowczym playboyem. Dla 20-letniej Cailee Spaeny to kinowy debiut. Aktorka niczym szczególnym się nie wyróżnia, a granie o wiele młodszej nastolatki jej nie wychodzi. Drugi „Pacific Rim” wyraźnie celuje w Chiny i Japonię. Do ważniejszych drugo i trzecioplanowych postaci zatrudniono chińskich aktorów, licząc dzięki temu na wysokie wyniki finansowe filmu w tym kraju. Zaś Japonia dostaje nie tylko powrót Rinko Kikuchi do roli Mako, ale również cały finał rozgrywający się w Tokio i u podnóża góry Fudżi.
„Pacific Rim: Rebelia” ma niewiele wspólnego z entuzjastycznie przyjętą pierwszą częścią. To niczym niewyróżniający się blockbuster, który korzysta z kręgosłupa poprzedniczki, ale dobierając zupełnie sprzeczne elementy ze stylistyką „jedynki”. Dlatego dziełu Stevena S. DeKnighta bliżej do serii „Transformers”, choć i tak „Pacific Rim: Rebelia” to film o przynajmniej jedną klasę lepszy od dwóch poprzednich części serii Michaela Baya. Efektowna i ładnie opakowana rozrywka, która cieszy oczy, szczególnie dla kogoś, kto uwielbia dewastację całych miast, ale okazująca się emocjonalną i zupełnie nieangażującą wydmuszką, obliczoną na zbudowanie podstaw pod ewentualną kontynuację. Przy tak mizernej jakości, lepiej byłoby, gdyby wojna jaegerów z kaiju zakończyła się na tej części.