Co zrobić, gdy popadnie się w głęboki dołek psychiczny i depresję po stworzeniu gry, która okazała się finansowym fiaskiem? Należy stworzyć kolejną niezależną grę o depresji, lękach itp. Brzmi jak masochizm? No chyba, że drugi projekt stworzymy za pieniądze graczy, co pozwoli nam uniknąć strat finansowych. Tak właśnie było z Mattem Gilgenbach’em i jego Neverending Nightmares. Jednak nie zakładajcie od razu, że to słaba gra, wręcz przeciwnie jest to oryginalna i artystyczna produkcja, tylko jak wiadomo artyści często są niedoceniani za życia.
W psychologicznym horrorze stworzonym przez niezależne studio Infinitap Games wcielamy się w niejakiego Thomasa, mężczyznę, który błąka się po niezliczonych korytarzach i pokojach olbrzymiej rezydencji, by w końcu wybudzić się z nieprzyjemnego snu. Jednak nie zaznaje ukojenia, gdyż okazuje się, że koszmar się nie skończył i po każdym kolejnym przebudzeniu w zupełnej dezorientacji i niewiedzy o otaczającej go rzeczywistości trafia w kolejny, pełen lęków i zmor, sen. W zasadzie od początku do końca nasza wiedza o bohaterze jest szczątkową, a zbierane podczas rozgrywki informacje rodzą więcej pytań, niż udzielają odpowiedzi. Brzmi dość ciekawie? I tak w rzeczywistości jest.
Sama rozgrywka może wydawać się nudna i schematyczna, gdyż nasz bohater ma bardzo skromny repertuar umiejętności. Przekłada się to także na banalne sterowanie. Nie potrafimy walczyć, skakać czy nawet kucać. Możemy jedynie przyspieszyć kroku, ale tylko na chwilę, gdyż kondycja protagonisty jest w opłakanym stanie. Podczas rozgrywki jedynym naszym zadaniem jest szukanie wyjścia, przechodzenie z jednego pomieszczenia do drugiego oraz unikanie żądnych naszej krwi sennych potworów, zmor czy szaleńców z wydłubanymi oczami. Poradzenie sobie z nimi nie powinno jednak nikomu przysporzyć problemów, gdyż sposoby na wykiwanie naszych przeciwników są skrajnie banalne. Jednak pomimo skromnych umiejętności Thomasa i z pozoru monotonnej rozrywki Neverending Nightmares potrafi wciągnąć. Główna w tym zasługa klimatu i szczątkowej fabuły, która intryguje enigmatycznością, a starcza jej na dość długo, by dowieść nas z otwartą japą do końca rozgrywki, którą notabene możemy ukończyć w 2-3 godziny. I to nie raz. Gra posiada 3 zakończenia, z których tylko jedno moim zdaniem jest warte stracenia czasu, pozostałe dwa możemy uznać za ciekawostkę przedłużająca zabawę. Pomimo trzech różnych rozstrzygnięć, gra jest liniowa, jedynie w dwóch fragmentach końcowego etapu rozgrywki dostajemy do wyboru dwie alternatywne drogi, które wiodą nas do innych zakończeń.
Największym atutem Neverending Nightmares jest dwuwymiarowa ręcznie rysowana oprawa graficzna. Twórcy przy jej projektowaniu inspirowali się dorobkiem amerykańskiego rysownika – Edwarda Gorey’a, który tworzył głównie czarno-białe szkice. Jedynym żywym kolorem zastosowanym w grze jest czerwień, która mocno kontrastuje z achromatyczną całością, dzięki czemu buduje swoisty klimat i podkreśla brutalność każdej przelanej kropli krwi. A tych kropli poleje się naprawdę sporo.
Kolejnym atutem jest minimalistyczna, budująca napięcie oprawa dźwiękowa, która świetnie wkomponowuje się w wizualną stylistykę. To właśnie styl oprawy i dźwięk są głównymi elementami składającymi się na klimat dzieła Matta Gilgenbach’a.
Największym mankamentem gry jest według mnie cena. 60 zł za niezależną produkcję, na której przejście poświęcimy 2 godziny, to jednak przesada. Tym bardziej, że jest to typowa tytuł na jeden raz, do którego już raczej nigdy nie wrócimy.
Neverending Nightmares choć nie jest grą straszną, to jednak intryguje i przyprawia o dreszcze niczym proza Edgara Allana Poego. Polecam każdemu miłośnikowi nieszablonowych projektów, choć nawet oni powinni zaczekać na promocję.