Ari Aster swoim debiutem postawił dla samego siebie poprzeczkę tak wysoko, że ciężko oczekiwać, aby ponownie wzniósł się na takie wyżyny. Wyjście z tej sytuacji jest patowe, bo ciężko spełnić się zawodowo nakręciwszy tylko jeden film, ale próby doścignięcia własnego arcydzieła mogą okazać się niemożliwe, co z kolei może przynieść same artystyczne porażki. Aster zdaje się jednak mieć głowę na karku i nawet jeżeli przejmuje się opiniami widzów, a obranej raz tematyki ani myśli zmieniać, to potrafi tchnąć zupełnie nowego ducha w swój kolejny film, wypełniając go zupełnie nowymi pomysłami. „Midsommar. W biały dzień” to Aster gorszy, ale wypracowujący sobie na tyle dużą przewagę, że żaden inny twórca kina z dreszczykiem nie jest w stanie nawet się zbliżyć.
Dani (Florence Pugh) nie wiedzie się w życiu. Jej relacje z chłopakiem Christianem (Jack Reynor) są chłodne, a wszystko jeszcze mocniej komplikuje rodzinna tragedia dziewczyny. Niedługo później para wraz z grupą przyjaciół wybiera się na odbywający się raz na dziewięćdziesiąt lat festiwal letniego przesilenia w niewielkiej miejscowości w Szwecji. Początkowo niechętna Dani odkrywa zupełnie inny świat, gdzie może zapomnieć o doczesnych problemach i rozkoszować się sielską, spokojną atmosferą niezwykłego święta, wraz z całą masą obrządków i kultywowania tradycji. Wkrótce jednak odkrywa, jak brutalne i niebezpieczne mogą być rytuały i ceremonie podczas święta.
Nie dajcie się zwieść opisom fabuły, zwiastunom czy gatunkowym kategoryzacją na filmowych portalach. „Midsommar” daleko do tradycyjnego horroru, a nawet fani posthorrorowego nurtu będą niejednoznaczni, czy najnowszą produkcję Ari Astera należy wpisać w konwencję tego podgatunku. Wystarczająco dużo rewelacyjnych filmów grozy zostało niesprawiedliwie ocenionych przez widzów, tylko dlatego, że ci oczekiwali kompleksowego zestawu doskonale znanych technik straszenia. Jeżeli więc od „Midsommar” oczekujecie gęstej atmosfery grozy, straszenia jump scare’ami i rytmicznego podskakiwania na fotelu, to zdecydowanie się rozczarujecie. W najnowszym filmie Astera jest jeszcze mniej grozy i elementów horrorowych niż w „Hereditary”, co stawia „Midsommar” w kategorii dramatu z pierwiastkiem grozy, niż czysto horrorowych doświadczeń, które podskórnie będziemy odczuwać jeszcze długo po seansie.
Nie oznacza to jednak, że film nie potrafi wystraszyć. Chociażby początkowa atmosfera święta, gdy zdajemy sobie sprawę, że przyjemna beztroska będzie musiała się wkrótce skończyć, ale nie dostajemy żadnych konkretnych wskazówek, w którą stronę może to wszystko zmierzać, potrafi wywołać nieprzyjemny dyskomfort oraz przytłoczenie. Tym bardziej, że wykreowany na ekranie świat odrealniony jest nie tylko obcą, choć dla przedstawicieli Europy Wschodniej noszącą znajome rysy, ludyczną kulturą oraz tradycjami, ale również jaskrawym, przepalającym wręcz kolory oświetleniem, burzącym poczucie czasu, jako że słońce nigdy nie zachodzi za horyzont. Niczym Dani, ciężko nie poczuć się zdezorientowanym, ale jednocześnie jest coś przyciągającego w tym wszystkim, co wyzwala osobliwy trans, poczucie ciepła i bezpieczeństwa, nawet w obliczu brutalnych i nieprzebierających w środkach scen gore.
Jest to zarazem ogromny plus „Midsommar”, ale również minus. Szybko można zacząć wchłaniać tę atmosferę wszystkimi zmysłami, niemal czując gorące promienie słońca na własnej skórze, delikatne muskanie wiatru i przyziemne jestestwo w zgodzie z naturą. Film Astera idealnie więc wpisuje się w wakacyjny okres, ale traci na tym warstwa grozy, która szybko ulatuje, a gdy mniej więcej w połowie poznamy konwencję i rozwój niektórych wątków, ciężko oczekiwać, że kolejnych kilka nocy będzie nieprzespanych. Oczywiście spożywanie jakichkolwiek posiłków podczas seansu nie jest wskazane, ale jedynie osoby o słabych żołądkach mogą obawiać się o swój stan. Co zaskakujące, tym razem Aster nie jest do bólu poważny i wsłuchując się w głosy widowni swojego poprzedniego filmu, w najnowszym obrazie zawarł trochę humoru. Żarty pojawiają się raz na jakiś czas, co jest jednak sztuką trudniejszą – zawsze w odpowiednich momentach. Dzięki czemu reżyser daje nam jedną z najzabawniejszych scen seksu w historii kina, która jest równie śmieszna, co przy głębszy przemyśleniu przerażająca.
Ari Aster upodobał sobie tematykę okultystyczną, ale w porównaniu do „Hereditary”, w „Midsommar” jest ona zgodna ze znanymi nam prawami fizyki. Zmarli nie powstają z grobu, a własnym zmysłom nie można wierzyć jedynie po zażyciu naturalnych środków psychoaktywnych. Wszelkie obrządki i rytuały podczas święta prowadzą nas ku apoteozie duchowości, mające swoje uzasadnienie w wypełnianiu cyklu i przypodobaniu się bogom, jednocześnie prowadząc nas ku elegii somatyczności, a także całkowitemu rozpadowi niezależności swojej cielesności oraz autonomii odnalezienia własnej roli społecznej. Wszystko odbywa się według określonemu porządkowi, który jest niezrozumiały dla kogoś z brakiem autochtonicznego rodowodu. Pozostaje więc inercja w obserwacji całego przedstawienia, a wkrótce później poddanie się epigońskim zaciągom. Całość jest jednak podana jak na tacy i gdy po „Hereditary” wyszedłem z kina wstrząśnięty, z głową pełną przemyśleń, tropów i najróżniejszych interpretacji, tak po „Midsommar” nie czuję, że mógłbym odkryć kolejne warstwy tej opowieści.
Żadnych zarzutów nie mam natomiast do bezbłędnej warstwy technicznej filmu. Muzyka, scenografia, kostiumy i choreografia poszczególnych obrządków robią kolosalne wrażenie. Wszystko to jednak byłoby na nic, gdyby nie ocierające się o geniusz zdjęcia Pawła Pogorzelskiego. Już przy „Hereditary” pokazał, że warto obserwować jego dalszą pracę, ale to co uczynił w „Midsommar” już teraz stawia go w jednym szeregu z najwybitniejszymi autorami zdjęć. Pogorzelski rewelacyjnie wykorzystuje przestrzeń, zarówno otwartą, jak i w pomieszczeniach, wypełniając kadry niezbędnymi detalami, jednocześnie odważnie eksperymentując, co daje niepowtarzalny efekt, jeszcze mocniej wzmacniający odrealnienie przedstawionego świata.
Można długo rozpisywać się o geniuszu Ari Astera, ale wystarczy spojrzeć, jak potrafi poprowadzić swoich aktorów, aby nie mieć żadnych wątpliwości, że mamy do czynienia z reżyserem, który może wskoczyć na półkę z napisem „wybitny”. Najlepszym tego potwierdzeniem jest doskonała rola Florence Pugh. Młodej aktorce nie można odmówić talentu i swoją obecnością potrafi uszlachetnić każdy film, ale dopiero Aster zdołał wykrzesać z niej nieodkryty wcześniej potencjał. Z całą stanowczością jest to rola godna największych filmowych nagród. Pugh jest bezbłędna w swojej grze, w pełni oddając uczucia i emocje targające jej bohaterką, tworząc postać niesamowicie prawdziwą i wielopłaszczyznową.
Nie mają się czego wstydzić również inni aktorzy, którzy podołali zadaniu i dostosowali się do poziomu gry swojej koleżanki. Może pamiętacie tego irytującego typka z czwartej części „Transofmersów”? Jack Reynor występuje w „Midsommar” i wymazuje po sobie wszelkie złe wrażenie. Znany z serialu „Dobre miejsce” William Jackson Harper może dla odmiany wykazać się bardziej dramatyczną rolą, a Will Poulter raz jeszcze udowadnia, że jest aktorem odnajdującym się w każdego rodzaju kinie.
„Midsommar. W biały dzień” to dzieło odmienne od „Hereditary”, mniej nastawione na czystą grozę, a bardziej na sensualne przenikanie osobliwej, ale do pewnego stopnia znajomej atmosfery. Horror więc z tego żaden, a strach wynika głównie z nieznajomości reguł i koncentracji na próbie odnalezienia klucza do rozwikłania tajemnic. Na kolejny seans się raczej nie wybiorę, a rozmyślanie nad historią nie będzie spędzać mi snu z powiek, ale Ari Aster po raz kolejny zesłał nam jedyne w swoim rodzaju kinowe doświadczenie.