Nieczęsto mam okazję grać w nowe produkcje żywcem wyrwane z epoki platform 16-bitowych. Gdy Mastema: Out of Hell trafiła w moje ręce stwierdziłem, dlaczego nie. W końcu powrót do początku lat 90-tych ubiegłego wieku, a tym samym do czasów dzieciństwa, wydawał mi się bardzo kuszący.
Mastema: Out of Hell to platformówka akcji, która aż kipi klimatem tytułów z tamtego okresu. Tak więc fabuła jest szczątkowa, sterowanie pozornie banalne, a rozgrywka niezbyt rozbudowana. W grze kierujemy poczynaniami tajemniczego jegomościa o niezbyt przyjaznej fizjonomii. Co ciekawe, on sam nie wie kim jest, gdzie jest, ani dlaczego się tu znalazł. Wie natomiast, że musi jak najszybciej opuścić to potworne miejsce. Wyrusza więc w samotną podróż, podczas której przyjdzie mu stawić czoła licznym pułapkom, demonom, potworom i innym, niekiedy trudnym do określenia stworzeniom.
Repertuar zagrań protagonisty jest dość ubogi. Biegniemy przed siebie, przeskakujemy przeszkody lub potwory, a jak nam się poszczęści dopadamy magiczny miecz, którym co zabawne nie władamy, lecz z niego strzelamy. Są jeszcze ataki specjalne, których po drodze jest całkiem sporo do zebrania. Jednak szczęście z posiadanej broni może się szybko skończyć, gdyż zgon oznacza jej utratę. Jak się nietrudno domyślić, bez naszego miotającego pociskami miecza gra się znacznie trudniej.
Zasady rozgrywki Mastema: Out of Hell brzmią dość banalnie i takie też w istocie są, ale jednak gra potrafi dać ostro w kość. Najbardziej wymagające są elementy zręcznościowe. Podczas skoków musimy idealnie wyjść z progu, a gdy chcemy przedostać się na ruchome platformy to perfekcyjne wybicie może nie wystarczyć. Dysponujemy czterema życiami, gdy je stracimy musimy zaczynać lokację od początku. W całej grze jest 20 krain, a każda z nich składa się z 2 lub 3 etapów. W sumie jest ich 55, a w trakcie ich pokonywania stoczymy 8 „epickich” walk z bossami, nie licząc tego finałowego. Etapy są stosunkowo krótkie i niekiedy na przejście jednego będziemy potrzebowali nie więcej niż 30 sekund. Jednak przebiegnięcie wszystkich zajmie nam zdecydowanie dłużej niż godzinę, gdyż o śmierć jest bardzo łatwo i często zgony zalicza się seriami. Zazwyczaj newralgiczny element, z którym mamy problem, znajduje się na końcu trzeciego etapu kończącego lokację. Kilkukrotne rozpoczynanie krainy od początku, może być dość irytujące, tak więc by tego uniknąć, lepiej mocno się skoncentrować.
Lokacje są dość ciekawie zaprojektowane i wszystkie znacznie się od siebie różnią – pokonujemy więc mroczne podziemia, las czy krainę skutą lodem. Niektóre z nich pokonamy tak szybko, że już za moment o nich zapomnimy, inne będą śnić się nam po nocach.
Ważnym elementem recenzowanego tytułu jest ścieżka dźwiękowa. Jest ona równie klasyczna, co oprawa i rozgrywka. W grach z okresu 16 bitowców oprawa dźwiękowa opierała się zazwyczaj na jednym motywie, który musiał wpadać w ucho i nie irytować podczas dłuższej zabawy. W przypadku Mastema udało się zrealizować to zadanie, co pozytywnie wpływa na komfort gry.
Ocenienie takiej produkcji jak Mastema: Out of Hell jest w 2017 roku dość problematyczne. Tytuł nie wnosi nic nowego, żadnej świeżości, jest zatem produktem dokładnie takim, jakiego mogliśmy się spodziewać 27 lat temu. Jednak Oscar Celestini, włoski ilustrator i grafik postanowił, być może z nostalgii do czasów dzieciństwa, stworzyć grę dokładnie taką, w jaką chciałby zagrać jako młodzian. Ja to kupuję i sądzę, że wielu graczy po 30-stce mogłoby się świetnie bawić przy Mastema. Pytanie tylko, ilu z nich o tej grze usłyszy? Twórca szukał wsparcia na kickstarterze i pomimo że jego oczekiwania nie były duże (3 tys. dolarów) udało mu się zebrać niespełna połowę. Obecnie rynek indie jest olbrzymi i bardzo zróżnicowany, tak więc obawiam się, że produkcji wydanej przez Forever Entertainment nie będzie się łatwo przebić. Gracze oczekują nowych doznań lub tytułów powielających popularne i lubiane schematy. Sądzę, że 16 bitowe retro oferujące oldschoolową rozgrywkę, jest przeznaczone dla dość wąskiego grona odbiorców. Życzę twórcy by do niego trafiła.