Rico Rodriguez, rewolucjonista do wynajęcia, samotna armia i personifikacja chaosu, powrócił! Po wyzwoleniu San Esperito z rąk generała Salvadora Mendozy, sprawieniu, by dyktator Pandak Panay zleciał ze swojego stołka w Panau i wreszcie uratowaniu jego rodzinnego Medici spod buta Sebastiano di Ravello, Skorpion mógł wreszcie udać się na zasłużony odpoczynek. Jak nam wiadomo, ten stan nie mógł jednak trwać wiecznie.
Podczas wylegiwania się na którejś z lazurowych plaż Medici, do Rico podeszła Mira Morales, mieszkanka południowoamerykańskiego Solis, oznajmiając, iż dobrze znani obojgu najemnicy Czarnej Ręki rozpanoszyli się po jej kraju, a także prosząc dawnego bohatera o pomoc w ich wygonieniu na dobre. Rodriguez niechętny do wyrwania się z zasłużonego urlopu przystaje do spółki dopiero na wieść o tym, że rządzący Solis Oscar Espionsa wszedł w posiadanie broni pogodowej, w której produkcję przed laty zamieszany był ojciec Rico.
I w ten oto właśnie sposób rozpoczyna się Just Cause 4, kolejna już odsłona flagowej serii Avalanche Studios. Ci, którzy grali w poprzednie części, na pewno orientują się w tym, że co by nie mówić, ale fabuła nie jest najważniejszym elementem tej marki. Warto zaznaczyć, że przy okazji czwórki, autorzy na tym polu jak najbardziej pozostali wierni tradycji. Opowiedziana tu historia jest głupia, absurdalna i co najważniejsze – zdaje się zaledwie kolejnym odcinkiem telenoweli, jaką jest Just Cause.
Dokładnie w ten sposób miało być. Just Cause to właśnie taki typ historii – parodia do bólu, tak durna, że aż fajna. Choć początek tego nie zwiastuje, nie inaczej jest w czwórce. Znowu mamy do pokonania chciwego bad guy’a, powracają stare postacie i pojawiają się nowe. A choć przez większość gry historia przedstawiana jest w szczątkowej formie, to nie przeszkadza to, by przyglądać się ciekawej i zawiłej relacji Sheldona i Rico, a także polubić takie postacie, jak Cesar – fan teorii spiskowych, który wierzy w to, że Oscar Espinosa jest reptilianinem.
Jednocześnie mam tu jednak pewien problem… Ktoś postanowił, by w Just Cause 4 było więcej cutscenek. Osobiście nie miałbym nic do tego, gdyby nie ich amatorskie wykonanie. Już mniejsza na ten moment o to, że grafika w przerywnikach filmowych jest gorsza niż we właściwiej grze, ale zwyczajnie zabijają one interaktywność! To gracz ma robić te wszystkie kozackie akcje, a nie oglądać je podczas filmiku!
Kuriozum była strzelanina z początku gry i odpieranie helikoptera przez Rico podczas cutscenki. To coś, co dawniej normalnie należałoby do rozgrywki i gracz by to robił zamiast biernego oglądania. Serio, przerywnik jak na dotychczasowe normy serii był dosyć długi i pomimo naładowania akcją, po prostu nudził i odrzucał. Na szczęście takie sytuacje mają miejsce głownie na początku, potem gracz tradycyjnie przejmuje kontrolę… Aż do finału, gdzie znowu oglądamy, a nie robimy, co pozostawia pewien niesmak.
Na ogół jest jednak nieźle. Wprawdzie nie latamy już na rakietach balistycznych, ale wlatywanie w sam środek tornada, czy strzelanina podczas masywnej burzy pisakowej też zapewnia masę doznań! Także nie przypadkiem wymieniam tu akcje związane z pogodą, gdyż w myśl twórców, to właśnie one mają być głównym featurem tej odsłony i nimi reklamowana była czwarta przygoda Rico. Czy tak jest naprawdę?
Efekty pogodowe są ładne i opiera się na nich niemal cała fabuła główna, ale to w sumie tyle. Podczas swobodnej eksploracji trafiają się stosunkowo rzadko. Poza oskryptowanym zadaniem fabularnym zaledwie raz byłem świadkiem szalejącego tornada, a deszcz częściej padał w słonecznej trójce, niż południowoamerykańskiej dżungli. I nawet gdy po skończeniu misji związanej z danym żywiołem, możemy go później sami przywoływać w dowolnym momencie, absolutnie nie ma takiej potrzeby. Oprócz efektownego wyglądu, niewiele dodają do formuły.
A skoro o formule mowa, to przygotujcie się na pewne zmiany, jakie w niej zaszły. Napisałem „pewne”? Przepraszam. Ktoś podczas tworzenia Just Cause 4 postanowił wziąć sprawdzony, przyjemny i dopracowany system, po czym wywrócił go do góry nogami i spisał swoje pomysły na kolanie. Innej odpowiedzi na ten stan rzeczy nie mam. Jest to zwyczajna konwersja na gorsze.
Just Cause to gra, która w głównej mierze polega na strzelaniu i oglądaniu wybuchów. Gdy w poprzednich odsłonach tereny spod władzy dyktatury wyzwalaliśmy właśnie poprzez sianie chaosu i niszczenie placówek wroga, tu jest inaczej. Do JC4 wprowadzono dziwną i nietypową minigierkę, polegającą na przemieszczaniu linii frontu na mapie i zbieraniu armii. To Rico był zawsze armią – jednoosobową! I byłoby w tym pół biedy, gdyby to cokolwiek zmieniało. Zamiast radosnego siania rozróby, schemat wyzwalania wygląda teraz tak: zrób misję, kliknij na mapę, by przemieścić wojsko i patrz, jak toczona jest bitwa bez rozwiązania, swoista ozdoba na makiecie, jaką jest świat gry.
Co prawda obiekty i tak możemy niszczyć, by zapełnić pasek wsparcia i podnieść dzięki temu poziom armii, zyskując nowych żołnierzy do wysłania na inne rejony, ale nie jest to obowiązkowe i zostało całkowicie odsunięte na boczny tor. Chcąc zając całą mapę, właściwie nie trzeba wzniecać zbyt wielkiej rozróby, a powodowanie chaosu to zwiększanie głupiej cyferki koło paska poziomu, przez co inaczej patrzymy już na charakterystyczne czerwone elementy.
No i mam takie niemiłe wrażenie, że zredukowano liczbę amunicji, gdyż ciągle cierpiałem na jej braki. Oczywiście, są tu skrzynki, sporo pocisków podnosimy też z zabitych wrogów, ale czasami to nie wystarcza. Nie wyobrażam sobie niszczenia przy pomocy własnych pukawek, jak to robiłem w poprzednich odsłonach. Amunicja wyczerpałaby się po ostrzelaniu kilku zbiorników z paliwem – lepiej podwędzić lub wezwać sobie helikopter z rakietami i robić rzeź.
Bo wybuchy dalej wyglądają świetnie i cieszą! Choć może nieco mniej, gdy nie nabijają paska postępu w placówkach, ale jeśli przyzwyczaimy się do nie do końca trafionych zmian, to gra wciąż potrafi dawać frajdę i wciągać odbiorcę. Do ikonicznej linki z hakiem doszły nowe usprawnienia, takie jak mini-dopalacze, czy fulton. Tak, fulton w Just Cause! Wprawdzie nie działa tak, jak ten z serii Metal Gear Solid, ale baloniki podnoszą obiekty do góry i powodują ich zawiśnięcie w powietrzu, co szerzej możemy wykorzystywać podczas swobodnej zabawy.
Kombinowanie z narzędziami, czyli szeroko pojęta emergentna rozgrywka to dalej duża część czwartego Just Cause’a. Pierwszy z brzegu przykład: klik. Baloniki i dopalacze autentycznie dodają sporo fajnych opcji. Szkoda tylko, że wprowadzono je do gry kosztem granatów i min, przez co ciężko mi ocenić, która zabawa w piaskownicy jest lepsza: czy ta z trójki, czy czwórki. I hej, sekrety wciąż dają radę! Kto by się spodziewał nawiązania do Getting Over It with Bennett Foddy, czy działa zamieniającego wszystkich w krowy?
Oprócz zadań głównych, wyzwalania i swobodnej zabawy, ludzie z Avalanche udostępnili do dyspozycji gracza trzy serie zadań pobocznych. Jedna to szkolenie najemników z armii Rico, druga polega na odkrywaniu sekretów starożytnych ruin pierwotnej cywilizacji Solis, a trzecia wrzuca Rodrigueza w rolę kaskadera na planie filmowym. Zdecydowanie najlepiej wypadają zadanka związane z grobowcami, najgorzej – kaskaderstwo. Nie miałem siły, by zaliczać wszystkich pierdołowatych aktywności, takich jak: latanie wingsuitem na czas, sprowadzanie aut, czy bramki zmierzające szybkość, by odblokowywać kolejne misje.
Bo jak to w Just Causach bywa, po co mi samochody, gdy mam kotwiczkę, spadochron i, od części trzeciej, wingsuit? System poruszania się to jeden z najlepszych elementów tej serii i w czwórce się to w ogóle nie zmienia. Nie można tego niestety powiedzieć o mało intuicyjnym interfejsie. Menu, mapę, system zarządzania armią, zrzuty itd. połączono w jeden, chaotyczny miszmasz.
W innym zaś aspekcie Just Cause 4 wraca niemal do korzeni. Po ciekawych i unikalnych klimatach śródziemnomorskich z trójki znowu lądujemy w generycznych tropikach. Żeby jednak nie zapewniać takiej monotonii, jak jedynka, oprócz dżungli, niczym w dwójce autorzy dodali krajobrazy pustynne, górskie i skrawek strefy umiarkowanej. Pomimo mojego narzekania na tropiki, całość prezentuje się całkiem ładnie. Jednak wspominałem już o tym, że grafika podczas gry i ta z cutscenek różnią się pomiędzy sobą diametralnie.
Na filmikach Just Cause 4 to paskudztwo z niską jakością tekstur i dziwną poświatą. Dopiero podczas gry potrafi ucieszyć oko, choć niektóre jej elementy, takie jak woda, czy efekty wiatru zostały bardzo ograniczone. Nawet względem dwójki z 2010 roku! Nie ma tego złego, gdyż dzięki temu zabiegowi gra chodzi na wysokich ustawieniach płynnie na tym samym sprzęcie, na którym słabo zoptymalizowany Just Cause 3 potrafił chrupnąć. Bolączką są na pewno crashe. Nie Bandicooty, a wywalanie do pulpitu. Gra z jakiegoś powodu robi to jak dzika, a jeśli przytrafi nam się takowy podczas misji, cóż – musimy rozpoczynać ją od nowa.
Tych nie ma wcale aż tak dużo. Zresztą, jak i w każdym Just Causie, gdzie czas gry nabijały głównie aktywności poboczne. Prawie dziewiętnaście godzin potrzebne mi było na ukończenie fabuły, zrobienie całości dwóch z trzech linii questów pobocznych, przejęcie całej mapy i zrobienie 100% w kilku rejonach. Sądzę, że te pierdołowate aktywności powiązane z trzecią linią poboczną zajęłyby mi dodatkowe 10h, gdyż musiałbym zaliczyć resztę lokacji na setkę. W rezultacie daje nam to trochę krótszego Just Causa od drugiej i trzeciej odsłony.
Bo i ogólnie nie jest to ten sam fun, który można z nich czerpać. Nie zrozumcie mnie źle, w Just Cause 4 momentami dalej można grać z ogromną przyjemnością, ale ilość nietrafionych zmian rzutuje jednak na ocenę końcową. Widać, że choć studio niby to samo, ekipa odpowiedzialna za grę się zmieniła. Mam tylko nadzieję, że podstawowy skład ostro dłubie nad RAGE 2, na którego ogromnie czekam. No i cóż, pomimo gorszej kondycji czwórki, oczekuję również piątej odsłony, która naprawi wszystkie jej potknięcia i w końcu zamknie tę historię. Sądząc po cilffhangerze na sam koniec czwórki, to bardziej niż pewne.