Jednymi z silniejszych wspomnień mojego dzieciństwa są wyprawy do posiadającego komputer sąsiada i zagrywanie się w GTA 2. Oczywiście wówczas nie bardzo kumałem o co w tej grze chodzi, więc rozbijałem się tylko po mieście, przy okazji siejąc zamęt i zniszczenie gdziekolwiek bym się nie ruszył. Niemniej wyryło się to w mojej pamięci na tyle mocno, że do dzisiaj wspomnienie to pozostaje świeże. Wspominam o tym dlatego, że aspirujący do miana średniowiecznego Grand Theft Auto Rustler sprawił, że wszystkie te momenty uderzyły mnie zaraz po jego odpaleniu, co tylko utrzymuje mnie w przekonaniu, że warszawskie Jutsu Games doskonale wie, co robi.
Na chwilę obecną Rustler jest co prawda daleki od ukończenia i nie posiada nawet konkretnej daty premiery poza dość luźnym „2020”. Warto też zaznaczyć, że wersja gry, w którą przyszło mi się bawić to wciąż alpha, a zatem z pewnością w ciągu kilku następnych miesięcy sporo się w Rustlerze zmieni, co dotyczy się zarówno błędów, jak i mechanik w ogóle. Niemniej te pierwsze półtorej godziny spędzone w tym średniowiecznym Grand Theft Auto nie tylko pozwalają mi być spokojnym o przyszłość Rustlera, ale także szczerze wyczekiwać premiery pełnej wersji gry. Porównania do najważniejszej serii Rockstara nie są ani przypadkowe. Rustler to bowiem dosłownie klasyczne, dwuwymiarowe Grand Theft Auto przeniesione o kilkaset lat wstecz i okraszone masą humoru. Wcielamy się w czternastowieczną wersję dresiarza – łysego i niezbyt inteligentnego, ale za to potrafiącego nieźle przyłożyć – którego celem w początkowej fazie gry jest dostanie się na „drugą wyspę” by tam wziąć udział w turnieju rycerskim. By to jednak zrobić, musimy zarobić nieco polskich złotych, w czym pomogą nam zamieszkujące okoliczne miasta i wioski barwne indywidua.
Kilka początkowych misji to standardowy samouczek pokazujący nam jak kraść konie, uciekać średniowiecznej policji na koniach z sygnałami, czy też po prostu obijać kmiotom mordy. Tego typu zadania nie należą do najciekawszych, ale stosunkowo szybko znajdujemy się w dużo bardziej „dziwnych” sytuacjach, bo nasi zleceniodawcy proszą nas chociażby o sprzedanie zwłok miejscowemu grabarzowi czy też podwędzenie komuś krowy, klapsami zmuszając ją by udała się w stronę przybytku rzeźnika. Nudzić jest się tu zatem ciężko, a pojawiający się po zaledwie paru misjach napis informujący o ukończenia dema pozostawia spory niedosyt i nadzieję, że potem to się dopiero będzie działo.
Pod względem mechaniki to również klasyczne Grand Theft Auto. Przeczesując mapę co rusz trafiamy na różnego typu uzbrojenie od patyków, przez miecze i kusze, aż po końskie łajno, którymi możemy rzucać w przeciwników. Walka natomiast nie jest zbytnio skomplikowana, ale nie wystarczy też tylko iść przed siebie i klikać przycisk ataku, bowiem wrogowie potrafią nieźle przyłożyć, zwłaszcza policja. By nieco zwiększyć nasze szanse możemy założyć pancerze lub wyposażyć się w tarcze, o ile takowe przedmioty znajdziemy.
Walkę możemy także toczyć konno, aczkolwiek w moim przypadku sprawdziło się to raczej tak sobie, bo raz zabiłem służącego mi za radio barda siedzącego tuż za mną, a drugi raz swojego własnego rumaka. Z resztą konie to temat ciekawy sam w sobie, bo podobnie jak w GTA do wyboru mamy różne ich rodzaje. W pościgach najlepiej sprawdzi się pewnie szybki koń wyścigowy, ale już taki zwierzak z przymocowanym pługiem poza wymagającą tego „pojazdu” misją posłuży nam raczej głównie jako chwilowe rozwiązanie. Sam model jazdy jest całkiem przyjemny i intuicyjny, aczkolwiek jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić to do tego, jak łatwo jest z naszego rumaka spaść. Wystarczy zahaczyć o wystający gdzieś z boku kamień by wylądować tyłkiem na ziemi, co w trakcie ucieczki przed policją lub pościgu zwykle kończy się naszą przegraną.