Kilka lat temu padłem ofiarą dziwacznego snu. Znajdowałem się w jakiejś trumnie, zakopany kilka metrów pod ziemią. Miałem kilka chwil, by się wydostać i przygotować na atak potworów, które pragnęły rozszarpać moją rodzinę. Każda próba walki z bestiami kończyła się moim zgonem i „restartem” w trumnie. Ten koszmar męczył mnie przez dobre kilka tygodni i nigdy nie udało mi się uratować swoich bliskich. Wspominam o tym ze względu na to, że recenzowana tym razem gra przypomniała mi o tamtym koszmarze. Czy oznacza to, że Dead Cells nie pozwala mi wypocząć i sprawia, że rano budzę się zlany potem?
Dead Cells to jak to mówią twórcy, przedstawiciel gatunku znanego nie od dzisiaj jako „roguevania”. Chodzi o grę inspirowaną Metroidem i cyklem Castlevania z elementami charakterystycznymi dla produkcji roguelike. Mamy więc zgony resetujące nasz postęp w grze i masę sekretów i lokacji dostępnych po wykorzystaniu specjalnych umiejętności zdobywanych wraz z pokonywaniem kolejnych bossów.
Minimalistyczna fabuła, którą poznajemy w głównej mierze poprzez zwiedzanie otoczenia, jest interesującym patentem. Dead Cells stawia właśnie na takie rozwiązanie, dzięki czemu nie musimy martwić się o długie scenki przerywnikowe, czy czytanie grubych tomów o świecie gry. Zamiast tego dostajemy informacje, że wcielamy się w więźnia, który jakiś czas temu stracił głowę i znajduje się na tajemniczej wyspie-więzieniu. Naszym celem jest wydostanie się z tego miejsca. Nie jest to łatwa misja, bo na naszej drodze stoją setki potworów i potężni bossowie. Śmierć czyha na nas za każdym rogiem. Na szczęście nie da się zabić tego, co nie żyje, więc każdy „zgon” kończy się powrotem do naszej celi. Co ciekawe gra jest dosyć zabawna i w trakcie zwiedzania losowo generowanych lokacji natrafimy na sporo żartów skrywających się w otoczeniu.
Jeśli chodzi o rozgrywkę, to Dead Cells jest grą 2D nastawioną na akcję i eksplorację. Jak już wspomniałem mamy połączenie mtroidvanii i gier typu roguelike. Najbliższym krewnym tego tytułu jest świetne Rogue Legacy. Obie produkcje inspirowały się tymi samymi tytułami i mają sporo podobnych rozwiązań. Nasza przygoda na przeklętej wyspie koncentruje się głównie na stawaniu się coraz silniejszym tak, by pokonać przeciwników i uzyskać wolność. Wiąże się z tym pokonanie szeregu map naszpikowanych pułapkami i przeciwnikami. Rozgrywka skupia się na pokonywaniu potworów i szukaniu drzwi prowadzących do kolejnej lokacji. Po drodze natrafimy na sekretne pomieszczenia, skrzynie, pułapki, portale do specjalnych wyzwań i różne bajery. Kluczem do sukcesu jest odnajdowanie coraz to silniejszych broni pozwalających nam na pokonywanie silniejszych przeciwników.
Muszę powiedzieć, że recenzowana produkcja oferuje nam całkiem interesujący system rozwoju, który postępuje dwutorowo. Z jednej strony mamy naszą postać, która odnajduje zwoje pozwalające wzmocnić jeden z trzech skilli – siłę, technikę lub zdolności lecznicze. Każda z umiejętności to dodatkowe punkty zdrowia i zwiększenie obrażeń przy korzystaniu z uzbrojenia o tym samym profilu co skill. Oznacza to, że to, w którą z umiejętności najlepiej inwestować, zależy od tego, jakie wyposażenie posiadamy w danej chwili. Dodatkowo nasz bohater może korzystać z trzech mutacji pozwalających na przykład na zwiększenie paska życia lub zwiększenie zadawanych obrażeń po zabiciu przeciwnika. Trzecim elementem wpływającym na naszą postać jest ekwipunek. Możemy zabrać ze sobą cztery przedmioty takie jak miecze, łuki, bomby i pułapki. Gra pozwala na eksperymentowanie z ekwipunkiem i dobór tego, co nam najlepiej pasuje. Osobiście miałem masę frajdy, poszukując najlepszej kombinacji czterech przedmiotów, zdolnych na bezproblemowe pokonanie danego bossa. Osobiście jestem fanem kombinacji łuk, granaty zamrażające i pułapka na niedźwiedzie. W ten sposób mogłem nie tylko zatrzymać przeciwnika w miejscu na chwilę i spowolnić jego ataki, ale także zadawać obrażenia z bezpiecznej odległości. Fajne jest jednak to, że przedmioty, jakie wpadają w nasze ręce, są inne za każdym razem. To sprawia, że mamy okazję zapoznać się z całym arsenałem dostępnym dla naszej postaci. Dodatkowo w przerwach pomiędzy bitwami możemy ulepszać nasz ekwipunek i zmieniać jego parametry. Ta funkcja podobnie jak kupowanie nowych broni kosztuje nas złoto, które zdobywamy, pokonując wrogów i badając dokładnie każdy zakamarek mapy.
Drugim torem rozwoju naszej postaci jest ten permanentny. To, co opisałem w poprzednim akapicie, odnosi się do ulepszania naszej postaci na czas danego życia. Śmierć resetuje wszystkie parametry i ulepszenia. Mamy jednak postęp, który pozostaje na zawsze. Chodzi o ulepszenia zakupione za tytułowe komórki wypadające od czasu do czasu z ciał poległych wrogów. Wykorzystywanie ich pozwala na odblokowywanie nowych mutacji, broni i także umiejętności naszej postaci. Możemy zwiększyć ilość posiadanych mikstur leczniczych czy uzyskać dostęp do możliwości sprzedawania niepotrzebnych nam broni. Oprócz tego tytułowe martwe komórki możemy wykorzystać do zwiększenia szansy na to, że podczas kolejnych prób natrafimy na rzadsze i lepsze przedmioty. Oba systemy rozwoju świetnie się uzupełniają i zachęcają do podejmowania kolejnych prób wydostania się z więzienia.
Dead Cells zostało skonstruowane w najlepszy z możliwych sposobów. Gra jest wymagająca i musimy nauczyć się, jak pokonać każdy z wielu rodzajów przeciwników. Nie wspominam już o bossach, którzy mogą napsuć nam krwi. Wiąże się z tym masa zgonów i powtarzanie plansz. Rozgrywka jest jednak bardzo szybka i nigdy nie czujemy, że marnujemy czas, ponieważ nieustannie pozyskujemy nowe informacje na temat wrogów i metod postępowania z nimi. To jedna z tych produkcji, które wciągają jak bagno i mamy ochotę uderzać głową w mur, aż go rozbijemy. W tej kwestii Dead Cells przypomina trochę pewną grę z Souls w tytule. Nawet unik w postaci przewrotu w przód i stres podczas picia miksturki zdrowotnej są tutaj podobne do serii produkcji od From Software.
Produkcja w wersji na PlayStation 4 ma tak naprawdę tylko jedną wadę. Gra potrafi się przyciąć na ułamek sekundy. Zauważyłem, że przy większych akcjach, gdy na ekranie dzieje się sporo zdarzają się zgrzyty. Nie jest to coś, co występuje często lub wpływa bardzo negatywnie na cały produkt. Problem ten jednak nie występował w wersji PC, w którą grałem jakiś czas temu, więc akurat ta kwestia rzuciła mi się w oczy. Tak na wszelki wypadek wspomnę jeszcze o fakcie, że konsolowa wersja Dead Cells nie oferuje wsparcia dla modów, podczas gdy na piecu już powstały różne modyfikacje gry.
Jako fan produkcji takich jak Castlevania, Metroid i Dark Souls szybko zakochałem się w tym tytule. Mniej więcej po 10 minutach wiedziałem, że Dead Cells to gierka dla mnie i wsiąknę przy niej na sporo czasu. Po części to efekt wysokiego stopnia trudności, który nie jest kosmicznie przesadzony i gra sprawia wrażenie „uczciwej”. Dzięki temu każda porażka zachęca do dalszej gry i pokonania swoich słabości. Każdy pokonany boss to masa radości i uczucie zapracowania na sukces. Dodatkowo sprytne połączenie roguelite z ciągłymi postępami sprawia, że Dead Cells pozwala nam nie tylko uczyć się na porażkach, ale także czerpać z nich pewne korzyści.
Na sam koniec wspomnę jeszcze o trybie wyzwań, który w tej grze nazwany został Daily Run. Podobnie jak w przypadku gier takich jak Spelunky, codziennie otrzymujemy nowe wyzwanie i staramy się wykręcić jak najlepszy wynik, by znaleźć się wysoko na liście najlepszych graczy. Jest to bajer dla największych twardzieli, bo mamy cztery i pół minuty na ubicie jak największej liczby potworów, zebranie rozsianego po mapie ekwipunku i ubicie bossa.
Dead Cells to świetny tytuł, który w idealny sposób miesza różne pomysły kojarzące się z kilkoma kultowymi grami. Wciągająca rozgrywka połączona z przyjemnym dla oka stylem graficznym i wysokim stopniem trudności to świetny sposób na zabranie nam wielu godzin z życia. Szczerze polecam, bo to jeden z najlepszych indyków, w jakie miałem okazję zagrać na PS4.