„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to dopiero trzeci pełnometrażowy film Martina McDonagha, ale reżyser zaczynający swoją karierę jako dramaturg, już teraz stawiany jest w tym samym rzędzie co Quentin Tarantino czy bracia Coen. Zawdzięcza to charakterystycznemu stylowi, który jest gdzieś pomiędzy egzaltowaną agresję z filmów Tarantino i osobliwemu humorowi wplecionego w orgię przemocy u Coenów. Sam nie ma żadnych oporów przed urządzeniem na ekranie krwawej jatki, puentując to soczystym i celnym żartem, często o zacięciu społecznym, chociażby dotyczącym rasizmu, ksenofobii czy jawnie wyśmiewając ludzką hipokryzję. Pomimo tego, że „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” są oscarowym faworytem i siedem nominacji powinny być zamienione na parę statuetek, to Martin McDonagh i tak może czuć niedosyt, gdy jego nazwisko nie padnie podczas wyczytywania wyróżnionych za reżyserię. Ciężko uwierzyć, że filmowi brakuje tylko tej jednej kategorii, aby na gali rozbić bank. Czy rzeczywiście Martin McDonagh tworząc jeden z najważniejszych i najlepszych obrazów minionego roku, nie zasłużył przynajmniej na nominację?
Ebbing w stanie Missouri. Od kilku miesięcy policja bezskutecznie szuka sprawcy gwałtu oraz morderstwa na Angeli Hayes (Kathryn Newton). Jej matka Mildred (Frances McDormand) ma dość nieudolności policji i postanawia wziąć sprawy we własne ręce. Wynajmuje trzy billboardy znajdujące się przy drodze do miasta. Na nich nawołuje szeryfa lokalnej policji Billa Willoughby’ego (Woody Harrelson), do wznowienia prac nad śledztwem. Wywołuje tym wojnę nie tylko ze służbami stojącymi na straży porządku, ale również ich rodzinami oraz przyjaciółmi, których w niewielkim Ebbing nie brakuje. Sprawa zaczyna żyć swoim życiem, a wieść o nietypowych billboardach wychodzi poza stan Missouri. Przygłupi rasista oficer Jason Dixon (Sam Rockwell) postanawia coś z tym zrobić.
O Mildred niewiele wiemy sprzed okresu utraty córki. Brutalny mąż odszedł z atrakcyjną dziewiętnastolatką, zostawiając ją z dwójką nastoletnich dzieci. Gdy z Robbiem (Lucas Hedges) nie miała większych problemów, tak nastoletnia córka testowała jej cierpliwość. Obecnie Mildred jest zgorzkniałą, arogancką i sarkastyczną kobietą, mającą dość siedzenia z założonymi rękami, czekając na jakikolwiek przełom w śledztwie. Sama nie ma możliwości, aby rozpocząć własne dochodzenie i dowieść, kto stoi za brutalnym zabójstwem jej córki, dlatego jedyne co może zrobić, to uderzyć w lokalną policją. To nie podoba się samym zainteresowanym, jak i innym środowiskom w miasteczku. Mildred jednak nie ma oporów, przed chociażby ostrą krytyką Kościoła katolickiego i nazwanie go wprost gangiem, tak samo jak stosować przemoc na uczniach szkoły średniej, gdy ci uprzykrzą jej życie. Mildred to twarda kobieta, z którą nikt nie chciałby mieć nic wspólnego, na całe szczęście to tylko jedna strona jej medalu.
Martin McDonagh w „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” nie koncentruje się na społecznych czy politycznych reperkusjach. Gdy młodzież przed szkołą oblewa napojem samochód Mildred, zdaje się, ze reżyser chce teraz przestawić z jakimi problemami zmaga się jej syn Robbie, jak na billboardy reagują jego koledzy i rówieśnicy, ale to tylko kolejny pretekst do rozrysowania skomplikowanego i sprzecznego charakteru głównej bohaterki. O wątku związanego z polityką nawet nie ma co liczyć, zaś ten dotyczący mediów nie dostaje swojego rozwinięcia. Bo „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to uwspółcześniony western, gdzie najwyższą władzę sprawuje szeryf i to on jest sędzią oraz katem. Jednak zamiast rewolwerowych pojedynków mamy tu pojedynki na słowa, zaś kara, pokuta i w konsekwencji odkupienie nie przychodzi wcale. „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to kino z jawnymi nawiązaniami do westernów, ale emocjonalnie będące od nich najdalej jak się da.
Im dłużej myślę o filmie Martina McDonagha tym coraz więcej wątków dostrzegam. Opowiada on przede wszystkim o próbie poradzenia sobie z żałobą, o pogodzeniu się z losem i wybaczeniu samemu sobie, ale z drugiej strony o walce o sprawiedliwość do samego końca, nawet gdy samotnie prowadzi się tę batalię. Tytułowe trzy billboardy to nic innego jak próba odpokutowania dla głównej bohaterki, ostatni zryw, mający przygotować ją do nieuniknionego. Ale to też opowieść o braku szansy na lepsze jutro. Mildred już zawsze będzie cierpiała z powodu straty córki, niezależnie od tego, czy uda się złapać sprawcę czy nie, ale inne, nie mniejsze problemy ma szeryf Bill czy oficer Dixon. Billowi zostało kilka miesięcy życia i musi pogodzić się, że zostawi żonę, na barki której spadnie wychowywanie dwóch kilkuletnich córek, zaś Dixon jest maminsynkiem, który otrzymał typowo południowe wychowanie w duchu nienawiści do innego kolory skóry, narodowości czy orientacji seksualnej. Całą trójkę łączy wpadnięcie w pułapkę bez wyjścia i tylko oni sami sobie dyktują warunki dalszej egzystencji. Film zamyka klamra rodzącej się agresji i pragnienia zemsty, która wrzuca bohaterów do spirali rodzącej jeszcze większą przemoc i chęć wymierzenia kary. Tam gdzie u Coenów jest to pretekst do krwawej jatki, u McDonagha to próba rozliczenia się z własnych grzechów i zrozumienia własnych intencji, przy czym na jakąkolwiek karę nie ma co liczyć. Owe trzy billboardy to nic innego, jak pierwsze kostki domina, która zostają przewrócone w momencie, gdy pojawia się na nich wiadomość do szeryfa. Jakby dla kogoś było wciąż mało, to Martin McDonagh krytykuje małe, lokalne społeczności, gdzie albo jest się w nich na sto procent, albo staje się wrogiem numer jeden, a przy tym dokonuje sprawiedliwej, ale i bezkompromisowej oceny.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to bardzo gorzkie i przykre kino, które może nie wylewa z widza morza łez, ale sprawia, że jakoś tak ciężej człowiekowi na sercu. Ogromna w tym zasługa mistrzowskiego scenariusza, pełnego doskonałych, często cierpkich dialogów, przeplatanych sporą dozą humoru. Mało który film potrafi w jednej scenie przygnębić i rozśmieszyć, opowiedzieć o trapiących bohatera uczuciach, a jednocześnie rzucić mimochodem rasistowski żart. Mimo to w „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” zabrakło mi czegoś, co dokręciłoby fabularną śrubę, jak zrobiono to w „Manchester by the Sea”, przez co film Kennetha Lonergana stawiam nieco wyżej niż dzieło Martina McDonagha. Nie potrafiłem się też jakoś bardziej zaangażować w opowiadaną historię, która trzymałaby mnie na skraju fotela. To przede wszystkim opowieść o trzech ludziach, ich emocjach, charakterach i zależnościach między sobą, cała reszta jest tylko tłem, włącznie ze sprawą zamordowanej córki głównej bohaterki.
Ale nie ma w tym nic złego, bo w niezwykłych postaciach tkwi największa siła filmu. Frances McDormand jest doskonała w roli Mildred Hayes, perfekcyjnie potrafiąca oddać charakter swojej bohaterki, bez żadnego fałszu przeklinając i obrażając każdego kto wejdzie w jej drogę, ale jednocześnie wiarygodnie ukazując jej wrażliwą stronę. Pod szorstką i ordynarną powłoką kryje się wrażliwa i empatyczna kobieta, której skóra utwardziła się przez wiele lat małżeństwa oraz ostatnie miesiące bez córki. Niesprawiedliwe byłoby porównywanie tej roli do Olive Kitteridge z miniserialu o tym samym tytule, bo choć z pozoru obie bohaterki wydają się zbliżone charakterologicznie, to ich emocjonalna strona jest ze sobą rozbieżna. Również Woody Harrelson zasługuje na oklaski, bo w niewielkiej i krótkiej roli jest w stanie wykreować pełnokrwistą postać, której szczerze można współczuć takiego losu. Zresztą u Martina McDonagha każda postać pokazuje więcej niż jedno oblicze, niezależnie czy to główny bohater czy jedna z postaci pobocznych jak karzeł James grany przez Petera Dinklage’a, który skrycie podkochuje się w Mildred czy jej były mąż Charlie (John Hawkes), który również nie jest postacią jednoznaczną do oceny.
Mimo to najbardziej interesującą postać wykreował Sam Rockwell. Aktora z twarzy może wielu kojarzyć, ale gdy dojdzie do wymienienia choć jednego filmu z jego udziałem, mogą zacząć się problemy. To typowy aktor drugiego planu, który jeszcze nie miał roli wynoszącej go na szczyt. Aż do teraz. Jako Jason Dixon jest bezbłędny. Nie była to łatwa rola, bo aktor musiał stać się o wiele głupszy niż jest w rzeczywistości, do tego zostać najgorszym ludzkim śmieciem, niekryjącym się ze swoją homofobią, rasizmem i ksenofobią, dla którego szczytem poczucia humoru są żarty o czarnoskórych czy Meksykanach. Do tego to postać niewylewająca za kołnierz, nieszczędząca brutalności i gdy trzeba, to bez wahania zniszczy prywatne mienie czy wyrzuci kogoś przez okno. Dixon to ktoś, kto najpierw robi, później myśli, ale niezbyt długo, czująca się ponad prawem tylko z powodu noszenia przy sobie broni. Ale bohater Sama Rockwella przechodzi w filmie poważną przemianę i z wiejskiego głupka, który cudem przeszedł przez akademię, staje się osobą szlachetną, empatyczną i bezinteresowną, dokonującą niemal heroicznego czynu, a jednocześnie nieszukającą już zemsty czy sprawiedliwości w dalszym szerzeniu przemocy. Jeżeli najbardziej ohydna i zdeprawowana osoba, będąca do bólu infantylną, szukająca ukojenia u ukochanej mamusi, w pewnym momencie wzbudza litość i zrozumienie, to nie pozostaje nic innego, niż w pełnym geście uznania pogratulować McDonaghowi świetnie napisanej postaci, zaś Rockwellowi, miejmy nadzieję, w pełni zasłużonego Oscara.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” nie jest filmem gdzie wybuchają emocje, a od zwrotów akcji może rozboleć głowa. To kino stylizowane na uwspółcześniony western, działające przede wszystkim poprzez doskonale napisane i odegrane postacie, z których każda ma swoje problemy, a w zależności od sytuacji, potrafią pokazać się z wielu stron. Film Martina McDonagha nie wpada w pułapkę czarno-białych bohaterów czy wydarzeń, a wiele wątków zawiera więcej niż jedną słuszną interpretację. Do tego świetna realizacja, przepiękne zdjęcia, niepozwalający się nudzić montaż, a wszystko to zwieńczone perfekcyjną ścieżką dźwiękową, jeszcze mocniej podkreślający westernowe nawiązania. I gdyby film wzbudzał nieco więcej emocji, trzymał bardziej w napięciu i nie pozostawiał tak dużego niedosytu opowiadaną historią, byłoby arcydziełem. A tak to bardzo dobra produkcja, którą obowiązkowo trzeba znać.