Cały miesiąc Disney kazał nam czekać na pojawienie się w naszych rodzimych kinach najnowszego odcinka Kinowego Uniwersum Marvela. Nawet komiksowy superbohater musiał pogodzić się z przegraną ze współczesnymi boiskowymi herosami. Na szczęście dla kinomanów Mundial już dawno za nami, a my możemy rozsiąść się wygodnie w fotelach w klimatyzowanej, ciemnej sali i rozkoszować się najnowszymi blockbusterami. „Ant-Man i Osa” idealnie więc wpisują się jako lekki film na wakacyjne upały, szczególnie dla widzów, którym jeszcze mało wrażeń po zakończeniu „Wojny bez granic”.
Po wojnie bohaterów na lotnisku w Lipsku, Scott Lang (Paul Rudd) odbywa karę dwuletniego aresztu domowego. Czas ten spędza na zabawie ze swoją córką Cassie (Abby Ryder Fortson) oraz rozkręcając interes wraz z Luisem (Michael Peña), Davem (T.I.) i Kurtem (David Dastmalchian). Przez ostatnie dwa lata ani na moment nie założył stroju Ant-Mana, a tym bardziej nie kontaktował się z Hope (Evangeline Lilly) oraz Hankiem Pymem (Michael Douglas). Pozostało raptem kilka dni do końca wyroku, kiedy to Scotta nawiedza wizja we śnie związana z zaginioną w wymiarze kwantowym żoną Pyma – Janet van Dyne (Michelle Pfeiffer). Lang informuje o swoim odkryciu Hope oraz jej ojca, którzy w ostatnich miesiącach pracowali nad stworzeniem urządzenia, dzięki któremu bezpiecznie można byłoby wyruszyć do wymiaru kwantowego, a później z niego wrócić. Drogi Scotta ponownie krzyżują się z rodziną dawnego Ant-Mana. Do ukończenia urządzenia potrzebują komponentu, który w posiadaniu jest biznesmen Sonny Burch (Walton Goggins), chcący wykupić laboratorium Pyma. Ale komponent pragnie również zdobyć Duch (Hannah John-Kamen), tajemnicza przeciwniczka, potrafiąca przenikać przez każdą powierzchnię. W obliczu nowego zagrożenia Hank Pym będzie musiał odwiedzić starego przyjaciela Dr Billa Fostera (Laurence Fishburne). W międzyczasie Scott musi pozostawać poza widokiem publicznym, bo na jego jakąkolwiek pomyłkę liczy agent FBI Jimmy Woo (Randall Park).
„Ant-Man i Osa” jeszcze mocniej eksploruje wątek rodzinnych więzi. Z jednej strony mamy Scotta i jego córkę, która podziwia go jako bohatera do tego stopnia, że chciałaby zostać jego partnerką. Ant-Man inspiruje ją, aby podążać życiową drogą, w której będzie pomagać ludziom. Z drugiej jest Hope i Hank Pym, którzy za wszelką cenę chcą odzyskać matkę i żonę. Ich wzajemny spór został całkowicie zażegnany w pierwszej części, więc bez żadnych przeszkód mogą podjąć wspólną walkę o uratowanie ostatniej osoby z ich rodziny. W to wszystko wpleciony jest subtelny i bardzo dobrze rozegrany romans między Człowiekiem-mrówką a Osą. Ich relacje pogłębiają się z każdą kolejną rozmową, a aktorom wychodzi to naturalnie. Zresztą Scott i Hope stanowią doskonały duet, nie tylko wtedy gdy robią do siebie maślane oczy.
Również podczas walki dają z siebie wszystko. Co prawda posiadają identycznie umiejętności, a ich jedyną różnicą jest możliwość latania w przypadku Osy i kontrolowania mrówek przez Ant-Mana, więc nie ma niestety mowy o uzupełnianiu się podczas pojedynków z przeciwnikami. „Ant-Man i Osa” to film zmarnowanej szansy, bardzo bezpieczny, w którym twórcy nie zaszczepili choć grama ryzyka czy fantazji. Widać to przede wszystkim podczas scen walk, które są jeszcze bardziej chaotyczne i zdecydowanie mniej pomysłowe niż poprzednim razem. Teraz mamy dwie postacie, które potrafią się zmniejszać i zwiększać, co oznacza dwa razy więcej wykorzystywania tej umiejętności. Nie ma więc mowy o zapierających dech w piersi efektownych pojedynkach, które mogłyby wyłamać się ze schematu. Wciąż to dobrze zrealizowane i widowiskowe sceny akcji, ale stanowią wyłącznie dodatek do i tak lichej i przeładowanej postaciami opowieści.
Nie ma co się oszukiwać, w drugim „Ant-Manie” nie uświadczymy filozoficznej głębi z „Wojny bez granic” czy fabularnych twistów rodem ze „Spider-Mana: Homecoming”. Fabuła jest przewidywalna i do granic sztampowa. Kto widział jakikolwiek zwiastun filmu lub inne materiały promocyjne, niczym się niestety nie zaskoczy. Nie ma w tym nic złego, „Ant-Man i Osa” nie celują w nic innego, niż lekkie i letnie kino rozrywkowe, ale po kolejnym odcinku Marvela należałoby oczekiwać o wiele więcej. Ciężko nie odnieść wrażenia, że w serialu zwanym Kinowym Uniwersum Marvela, najnowszy odcinek to nic innego jak filler, czyli epizod niezwiązany z głównym wątkiem. „Wojna bez granic” rozpieściła wszystkich fanów i ciężko teraz zainteresować się przeszłymi losami bohatera, który do tej pory nie zaznaczył się swoją obecnością aż tak bardzo, jak inni i ważniejsi członkowie Avengersów. Przez to wszystko filmowi brakuje odpowiedniej dawki dramatyzmu, pomimo tego, że stawka jest wysoka, to twórcom nie udało jej przekuć ją na coś więcej, co pozwoliłoby widzowi poczuć jakąkolwiek niepewność czy ekscytować się wydarzeniami na ekranie.
„Ant-Man i Osa” jest filmem jednostajnym, który nie zmienia tonu ani tempa niezależnie, czy wchodzi w rejony romansu, rodzinnego dramatu, czy kina akcji. Winny jest temu humor, który okazuje się mieczem obusiecznym produkcji. Druga część „Ant-Mana” jest jednym z najzabawniejszych filmów Marvela, jeżeli nie najśmieszniejszym. Praktycznie nie ma sceny, w której Peyton Reed i spółka nie celowaliby w rozśmieszenie widza, często odwołując się do poprzedniej części czy kontynuując żarty z poprzednich minut filmu. Praktycznie „Ant-Man i Osę” można nazwać komedię i tak też należy ją traktować. Ale przez zbyt grubą warstwę humoru, ciężar wydarzeń czy jakakolwiek dramaturgia nie mogą się przebić i film ogląda się praktycznie od jednego żartu do drugiego, nawet specjalnie nie pamiętając co zdarzyło się w historii przed chwilą.
Problemem jest także zbyt duża liczba postaci przewijających się na ekranie. I tak Luis oraz jego ekipa nie dostają więcej minut niż miało to miejsce w poprzedniczce, a ich udział wciąż sprowadza się do rzucania kolejnych żartów. Cassie pojawia się sporadycznie, choć na jej nieobecności film o wiele by nie stracił. Zresztą tak samo jak z jej matką Maggie oraz ojczymem Paxtonem, który z niewyjaśnionych powodów traktuje Scotta jak własną rodzinę i przez to zachowuje się irracjonalnie i zupełnie niepoważnie. Aż żal patrzeć jak w tej roli, robiący z siebie idiotę. męczy się Bobby Cannavale. Jest jeszcze Randall Park, który kranie każdą scenę i robi prawdziwe komediowe show, ale również ciężko nie odnieść wrażenia, że jest tylko zapychaczem mającym utrudniać głównemu bohaterowi życie. Trochę mało, jak na postać, która pojawia się tak często.
Po serii solidnych przeciwników z ostatnich filmów Marvela, tym razem przyszedł czas na obniżkę formy. Duch sprawdza się jako kolejna osoba skrzywdzona przed laty, próbująca odnaleźć sposób na trapiące ją problemy, których nie da się rozwiązać nie brudząc sobie rąk. Jest to postać niejednoznaczna, mająca solidne motywacje, z ograniczonymi, ale mimo wszystko ciekawymi umiejętnościami. Wcielająca się w nią Hannah John-Kamen wpisuje się idealnie w trend zmęczonych antybohaterów, a jej występ jest po prostu solidny. O wiele gorzej wypada Walton Goggins jako Sonny Burch. O biznesmenie nie wiemy absolutnie nic. Goggins robi co może, aby nadać mu choć trochę charakteru, ale nie pozwala na to scenariusz, przez co Burch to kolejny filmowy zapychacz, który ciągnie całą produkcję w dół.
Przeciwwagą jest jak zwykle rewelacyjny Paul Rudd w tytułowej roli. Aktor doskonale czuje się w takiej komediowej formule i jak ktoś polubił jego postać z pierwszego filmu, tu dostaje dokładnie więcej tego samego. Największą przemianę w stosunku do poprzedniego filmu przechodzi Hope van Dyne. Evangeline Lilly nie wciela się w tą samą zadziorną bizneswoman i w „Ant-Man i Osa” pokazuje na co ją stać w akcji. Największe brawa należą się jednak Michaelowi Douglasowi. Tym razem Hank Pym przestał być mentorem i szalonym naukowcem w jednym, a stał się kochającym ojcem i zdesperowanym mężem – człowiekiem z krwi i kości, a nie figurą. Douglasowi taka rola wyjątkowo leży, bo tym razem mógł popisać się aktorskimi umiejętnościami, dzięki czemu aktorsko jeszcze bardziej wyciągając tę produkcję.
„Ant-Man i Osa” jest filmem środka jeżeli chodzi o Kinowe Uniwersum Marvela. Po „Wojnie bez granic” poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko i najnowsze przygody Scotta Langa do niej nie dorastają, ale też ciężko obraz postawić obok najgorszych filmów studia. Zabawna i lekka komedia z niezłą akcją, ale nie uświadczymy tu nic więcej. Wymiar kwantowy można byłoby ukazać o wiele ciekawiej, a film stylistycznie jest tak bezpieczny, jakbyśmy cofnęli się w czasie do ery uniwersum sprzed pierwszej części „Strażników Galaktyki”. Dla fanów Avengersów pozycja obowiązkowa, szczególnie ze względu na scenę po napisach, która łączy „Ant-Mana i Osę” z „Wojną bez granic”, ale reszta bez żalu może odpuścić, tym bardziej jeżeli jesteście uczuleni na deus ex machiny i błyskawiczne rozwiązanie problemów w finale. W najnowszym filmie Peytona Reeda nie ma nic, czego byśmy już wcześniej w kinie nie uświadczyli. Zmarnowany potencjał, ale to wciąż produkcja, którą Marvel nie musi się wstydzić.