State of Decay nie był złym tytułem. Niewątpliwie był to ambitny projekt, który posiadał trochę wad i niedoróbek, ale miał to coś, co przechylało szalę na jego korzyść – bo gra przede wszystkim ma sprawiać przyjemność, a tak się składa, że wyrzynanie w pień zombiaków tę radość sprawiało. Dla tych, którym nie było dane zagrać wcześniej w State of Decay, wersja znana jako Year-One Survival Edition musiała się wydać dosyć interesująca. Podstawka + 2 większe DLC – no to może pachnieć dobrym dealem. Jak jest w istocie, dowiecie się z tej recenzji.
Przede wszystkim, Year-One Survival Edition miał być konkretnym odświeżeniem State of Decay – obiecywano poprawienie oprawy wizualnej, połatanie gry, usprawnienie niektórych elementów, w tym walki. Jeśli zdecydujemy się zagrać w podstawową kampanię to poznamy historię grupy ludzi walczących z zombiakami. Nie ma konkretnego bohatera – na początku poznajemy trójkę osób, które uciekają przed hordą nieumarłych i znajdują miejsce w kościele. Razem z będącymi tam ocalałymi postanawiają skupić się w jednym miejscu i od teraz, gracz będzie zarządzać zasobami – ludźmi, materiałami, amunicją, lekarstwami oraz rozwijać swoją bazę. Może to być ten kościół, ale później jak najbardziej coś innego, większego, mniejszego – nieważne, ważne żeby twierdzę obronić.
Zarządzanie bazą, ekwipunkiem i bohaterami to generalnie dobry temat do rozwinięcia. Zacznijmy od tego, że należy zadbać w niej o stworzenie miejsc do spania, kuchni, czy też warsztatów. To wszystko ma przełożenie na zadowolenie protagonistów, czy ich stan fizyczny, a walka i operowanie konkretnymi bohaterami – na ich umiejętności. State of Decay to więc survival pełną gębą, ale i sandbox, czyli otwarty świat. Potrzebne ci materiały do rozbudowy bazy? Śmiało, przeszukaj jakiś dom na końcu ulicy i spróbuj znaleźć coś konkretnego, a potem uciekaj czym prędzej albo wołaj o pomoc. Ewentualnie tuż przed rozpoczęciem misji zwerbuj kompana do jej wykonania – w dwójkę zdecydowanie raźniej. W późniejszej części gry będzie można poprosić o brykę, czy o wsparcie wojskowych. Wszystkie te czynności wymagają odpowiedniej ilości punktów „influence”. Dzięki nim dostępne są te kolejne rozkazy, werbowanie do misji, jak i również możliwość wzięcia czegokolwiek z zapasów całej grupy.
Takie rozwiązanie nie jest znowu wcale złe, wymusza na graczu ciągłe balansowanie pomiędzy dobrym zaopatrzeniem pojedynczego bohatera, a całej drużyny. To w zasadzie sprowadza się do wszystkiego, bo choć możemy sterować tylko jednym protagonistą to jego ewentualna śmierć będzie permanentna i jego rozwijanie pójdzie na marne. Szukanie optymalnych rozwiązań to klucz do przeżycia. Oprócz głównego wątku fabularnego jest też parę wątków pobocznych, ale nie obyło się również bez zdarzeń losowych. Czasem dostajemy wiadomość, że któryś z członków grupy jest w potrzebie. Decyzja by mu nie pomagać może być tragiczna w skutkach. Owszem, zwykle udaje się mu wyjść cało z opresji, ale czasem pozostaje jedynie udanie się po plecak towarzysza.
Najwięcej czasu w State of Decay spędzimy na eksploracji oraz walce. Każdy z tych elementów wypadał w oryginale dosyć średnio. Niestety, walka to czasem wielki chaos. Nie zrozumcie mnie źle, nie oczekiwałem zbyt wiele w sprawach taktyki, gdy mowa jest o „żywych inaczej”. Niemniej jednak, chodzi tutaj o parę utrudnień. Rozgrywkę obserwujemy z trzeciej osoby, więc strzelanie zwykle jest trudniejsze niż w fpsach. Tutaj dodatkowo należy wiedzieć, że zombiaka zwykle można ubić przez strzał w głowę.
Jeśli więc mamy przed sobą całą hordę to trzeba nieźle się namęczyć, żeby się od nich odgonić. Zwłaszcza, że są szybkie, przez co broń bywa często bezużyteczna. Z bronią białą też nie zawsze jest dobrze, animacje postaci są słabe, jedynie finishery wyszły w miarę poprawnie i dają satysfakcję. Dlatego najlepiej zabrać mołotowy i granaty – wtedy można siać zniszczenie. Nie pomaga też AI kompanów. Zwykle nie radzą sobie, czasami zapominają o dołączeniu do walki, przez co niektóre starcia wyglądają komicznie. Ogólnie zmarnowano niezły potencjał – miałem tutaj nadzieję na świetną, czystą rozwałkę albo na uczucie zagrożenia, skradanie się i nagły atak. Zawiodłem się i tu, i tu.
Eksploracja jest ciekawa, ponieważ zawsze wiążę się z niebezpieczeństwem. Nie ma chyba momentu, w którym gracz mógłby myśleć, że jest całkowicie bezpieczny. Z jednej strony to dobrze, z drugiej – zombiaki respawnują się praktycznie zawsze. Dlatego często walka dłuży się i dłuży. Nie będę jednak zbyt krytyczny, bo parę rozwiązań się udało, jak np. przeszukiwanie półek, lodówek i innych magazynów w celu znalezienia produktów czy materiałów. Można robić to po cichu lub szybko, ale z ryzykiem narobienia ogromnego hałasu i „zaalarmowania” nieżywych. Potrzebne są też samochody – chowa się rzeczy do bagażnika, dzięki czemu znacznie zwiększamy ilość przedmiotów, które można przywieźć do bazy itd.
State of Decay: Year-One Survival Edition bywa czasem irytujący – nie cieszą moje oko przeliczne bugi, niedociągnięcia graficzne, czy też wszechobecny chaos podczas walki. Tytuł nie wygląda też dobrze – chociaż YOSE jest graficznie lepszy od oryginału to dalej jest to przeciętniak, który potrafi czasem kłuć w oczy słabymi teksturami. Gdyby za tym szła w parze perfekcyjna optymalizacja, ale niestety nic z tego. Gra chodzi w 30 klatkach, czasem zdarzają się spadki, chociaż wydawałoby się, że takie rzeczy nie powinny mieć miejsca przy takiej oprawie.
Wydaje się więc, że State of Decay: YOSE to strata czasu, ale tak nie jest. State of Decay posiada dużo dobrych rozwiązań survivalowych i wciąga, a zawodzi w kwestii oprawy, walki i generalnie wykonania. Jest to typowa gra na siódemkę, w którą chce się grać, pomimo pewnych niedociągnięć i braków. Owszem, jeśli ktoś odbił się od oryginału to tutaj nie ma czego szukać, bo nie za wiele zostało usprawnione i może lepiej by było, gdyby autorzy skupili się od razu na drugiej części gry (jest w drodze). Niemniej jednak edycja pudełkowa w niezłej cenie, zawierająca też 2 przyjemne DLC, to dobra inwestycja.
Co do oceny – wspomniałem o siódemce…w sumie to dałbym te siedem, ale obniżam o pół oczka właśnie za to, że wersja odświeżona powinna jednak niwelować bugi i błędy.
Kilka słów o dwóch dodatkach:
• Breakdown to DLC, w którym, na tej samej mapie, wybieramy sobie nasz obóz i walczymy o przetrwanie – bez konkretnej fabuły. Kolejne fale zombie nadciągają, a naszym zadaniem to po prostu wytrwać ile się tylko da. Zbyt wielkiej filozofii nie ma, ale jeśli nie chcecie znać fabuły, a jedynie skoncentrować się na survivalu to dlaczego nie?
• Lifeline to z kolei nastawiony na konkretną historię i nową mapę dodatek, w którym musimy uratować jak największą ilość osób. Lifeline to nowi bohaterowie, dużo amunicji, wszak wsparcie wojskowe jest nieocenione oraz kawał dobrej zabawy. Dla mnie jest to dodatek całkiem znośny – choć muszę przyznać, że mapa jest gorsza od tej w podstawce.