Zastrzeżenie: nie traktujemy jako spoilerów informacji zamieszczonych w materiałach przedpremierowych. W nich jasno zostało powiedziane, kto jest głównym antagonistą filmu, a także zdradzone jedno z kluczowych cameo. Jeśli mimo to ktoś chce utrzymać wszystko w sekrecie, radzimy powstrzymać się od czytania recenzji do momentu obejrzenia filmu.
Doktor Strange to świetna postać. Wprowadzony w latach 60 na łamach Strange Tales bohater dodał do tej gromadki superbohaterów Marvela składającej się z kosmitów, nadludzi i robotów, nutę mistycyzmu, filozofii i czarnej magii. W opowieściach obrazkowych o czarodzieju-doktorze psychodelia łączyła się z okultyzmem otwierając przed czytelnikiem zupełnie inne oblicze świata, niż te, które mógł on poznać np. w tytułach o Spider-Manie.
Adaptacja komiksów i jednoczesne wprowadzenie tej postaci do Marvel Cinematic Universe była poprawnym filmem. Może nie robił on nic nowatorskiego i silnie trzymał się schematu pamiętającego czasy pierwszego Iron-Mana, ale zachwycał klimatem budowanym przez wizualną stronę sztuk magicznych. Na plus wyłamywał się finalny pojedynek, w którym celem było pokonanie przeciwnika sprytem, aniżeli brutalną siłą lub kulami ognia. Na część drugą kazano nam jednak trochę poczekać, a w międzyczasie świat MCU zmienił się nie do poznania.
Multiverse of Madness pokusiło się o wykorzystanie naprawdę obiecującego motywu podróży przez wieloświat. Obiecującego, gdyż w nieskończonej liczbie alternatywnych rzeczywistości może wydarzyć się tak naprawdę wszystko, co pozwala twórcom na oswobodzenie nieograniczonych pokładów kreatywności. Steven Strange spotyka Americę Chavez, nastolatkę z mocą swobodnego przemieszczania się przez wymiary. America, jedyna taka istota w multiwersum, jest goniona przez potwory chcące ukraść jej moc. Szybko okazuje się, że intrygę uknuła Scarlet Witch, Wanda Maximoff.
Fabuła, choć obiecująca i nieoczywista to niestety jeden ze słabszych elementów drugiego Doktora. I to z wielu powodów. Czy zdradziłem ważny wątek historii, wskazując na Wandę jako na antagonistkę? Scenarzyści niestety nie odrobili zadania domowego z teorii narracji. To film, który właściwie nie ma początku i końca. Dostajemy w nim wszystko na tacy i opowieść nie wykracza ponad to, co zostało powiedziane w pierwszych minutach. A w owych pierwszych minutach dostajemy prosto w twarz informację o tym, że Wanda jest zła. To film bez żadnego plot twistu. Wiemy kim jest złoczyńca od samego początku, bohaterowie muszą go pokonać, koniec. Bardzo wąska opowieść, która właściwie nie ma większego wpływu na uniwersum.
Cała historia skupia się wokół trzech MacGuffinów: Ameryki Chavez, złej książki i dobrej książki. Tak, America Chavez, całkowicie nowa postać w MCU, która najpewniej w nim pozostanie, jest upersonifikowanym (choć pozbawionym osobowości) pretekstem, by napędzić fabułę. Istnieje tylko po to, by mieć moc, którą chce zdobyć Wanda i zainicjować trwający kolejne dwie godziny bieg wydarzeń. Również inne postacie wypadły zadziwiająco jednowymiarowo. Strange to Strange, Wong to Wong, a w Wandzie poza byciem złą wiedźmą kochającą dzieci nie ma nic więcej. Nie wspominając o kreacji tak wyczekiwanych bohaterów z cameo.
Ich obecność to oczywiście olbrzymia zaleta, bo niejednemu fanowi zagości uśmiech na ustach przy wejściu znanego profesora na wózku wraz z towarzyszącą temu muzyką, ale sposób potraktowania tych postaci to istna katastrofa. Jakby ludziom z Disneya skończyły się pieniądze na gaże, więc skorzystali z aktorów w wersji trial, by pokazać ich na dwie kwestie do wypowiedzenia i basta. Pod tym względem to zupełne przeciwieństwo No Way Home, gdzie postacie będące fanserwisem w kierunku widza, odgrywały pełnoprawną i znaczącą rolę wewnątrz fabuły. Tutaj spotkania z grupą Illuminati mogłoby nie być, a film i tak potoczyłby się w ten sam sposób.
I tu przechodzimy do największego problemu tego obrazu. Multiwersum było w nim tylko tłem! Obłęd wieloświata sprowadza się do krótkiej migawki podczas pierwszego użycia mocy przez Chavez, gdy bohaterowie trafiają np. do rysowanego wszechświata, by później oszczędnie podróżować po w sumie normalnych rzeczywistościach. Różne wersje Strange’a zanadto się od siebie nie różnią. Pod względem charakteru to te same postacie, które nawet dzielą ze sobą backstory, co dla widzów chociażby No Way Home, w którym różnice między Peterami były widoczne gołym okiem, będzie rozczarowujące. Sinister Strange ma więcej charakteru w zwiastunie niż w filmie, gdzie jest przystankiem na drodze do celu, a nie pełnoprawną postacią z krwi i kości.
To nie podróż przez wieloświat, jak można było sądzić, a starcie między Wandą i Strangem z krótką wizytą w świecie cameo pomiędzy. Można ten film wręcz potraktować jako finalny odcinek serialu WandaVision, gdyż to Scarlet Witch odgrywa w nim największą rolę. A to jest problemem, gdyż Multiverse of Madness to pierwszy film z długiego przecież cyklu, w którym panował wieczny vibe kolejnego odcinka serialu. O ile 3/4 MCU można spokojnie oglądać jako samodzielne filmy, tutaj jest z tym ciężko. Drugi Strange najmocniej w historii marki opiera się na innych produkcjach, w tym zwłaszcza serialowych, co dotychczas było nieoczywistym krokiem.
A problem jest z tym taki, że twórcy do minimum ograniczają wszelkie wytłumaczenia. Film nie robi większej ekspozycji na motywacje Wandy, ledwie wspomina o tym, co stało się w WandaVision z góry zakładając, że widz przynajmniej zapoznał się ze streszczeniem serialu. Nie kwapi się też, by przedstawić sposób działania multiwersum, bo to zostało już zrobione w dobrym skądinąd Lokim. To karygodny zabieg, bo przecież film ma opierać się na idei eksploracji alternatywnych rzeczywistości, a widz nic o nich nie wie, bo nie dostaje żadnego wytłumaczenia, na czym polegają.
Tutaj sprowadza się to do głupiego żarciku z tego, że w alternatywnej rzeczywistości po pasach przechodzi się na czerwonym świetle! Chcesz dowiedzieć się czegoś więcej? Obejrzyj Lokiego! Mam nadzieję, że nie stanie się to standardem w MCU, bo zbyt duże „userialowienie” może sprawić, że cykl stanie się hermetyczny i osoby, które nie mają czasu na przebijanie się przez kilkugodzinne seriale na Disney+ nie będą miały w nim czego szukać. Dotychczas dobrze działała idea z grubsza samodzielnych tytułów połączonych odbywającą się zakulisowo fabułą łączącą się w wielkim evencie kończącym fazę w kolejnych częściach Avengers.
Nawet cameo opiera się na wydarzeniach z MCU! Obecny w filmie Charles Xavier, mimo że grany przez tego samego aktora, nie pochodzi bezpośrednio z X-Menów produkowanych przez Fox, a z bliźniaczego do MCU wszechświata, w którym rolę Avengers zajęli Iluminaci i to oni walczyli z Thanosem. Widz powinien więc znać wydarzenia z Endgame, by zrozumieć w czym polega różnica między światami, a potem domyślić się, dlaczego w jednym istnieje przywódca X-Menów, a w drugim nie, bo nikt nie raczy tego wyjaśnić. Czy nie prościej dla każdego byłoby jednak połączyć MCU z Foxverse? Mieć Charlesa Xaviera i wrzucić go na cztery sceny na krzyż to grzech!
Ponadto mam wrażenie, że sporo z tego filmu wycięto. Wracając do kwestii braku początku i końca, pozostawia on olbrzymi niedosyt. Pomijam te wszystkie plotki o Deadpoolu lub Iron-Manie granym przez Toma Cruise’a, według których pierwotnie mieli się pojawić, kiedy na etapie koncepcyjnym film był dłuższy. Produkcji ewidentnie brakuje dodatkowych 30 minut. Należałoby wydłużyć niektóre sceny, by montaż mniej przypominał teledysk i widz nie dostawał w twarz rozwiązaniem całej tajemnicy w pierwszych minutach, a Iluminaci otrzymali więcej koniecznego czasu antenowego, by odgrywać w tym obrazie znaczącą rolę.
A skoro wchodzimy już na rejony myślenia życzeniowego, to wiecie, kogo mi tutaj zabrakło? Magneto! Przecież władca magnetyzmu w większości wszechświatów spoza MCU jest ojcem Wandy Maximoff! Aż się prosiło o to, by wędrując po wieloświecie Scarlet Witch spotkała Erika Lehnsherra, niezależnie, czy grałby go Michael Fassbender, czy sir Ian McKellen (bo obaj zrobili to świetnie). Scena spotkania z Magneto mogłaby mieć kolosalnie większe znaczenie dla rozwoju charakteru Wandy, niż losowi w sumie Iluminaci. Bo również on doznał wielkiej straty i mógłby współczuć antagonistce i zaprowadzić ją na dobrą drogę. A może wykorzystać w swoim Bractwie Złych Mutantów? Potencjał był ogromny i dziwne, że z niego nie skorzystano.
To trudny film w ocenie. Z jednej strony zmarnowany potencjał i brak odwagi w zagłębianiu się w chaos multiwersum, co odzwierciedla się w zbytnim trzymaniu się alternatywnych wizji MCU, by widz nie odczuł zagubienia. A z drugiej ograniczenie do minimum ekspozycji i zakładanie, że odbiorca zaznajomił się uprzednio z serialami. Niby bezpieczna zachowawczość, a jednoczesne wrzucanie na głęboką wodę, co powoduje, że ktoś śledzący MCU niczym się nie zaskoczy, a uczestnik niedzielny może jednak poczuć się skonsternowany. Nie wiadomo, dla kogo ostatecznie nakręcono ten obraz.
Czyż nie byłoby ciekawie, gdyby Doktor Strange w multiwersum obłędu był spokojną opowieścią drogi przez wieloświat, powoli otwierając przed odbiorcą swoje sekrety? Jak żaden inny powinien przede wszystkim służyć światotworzeniu, tłumacząc sposób działania alternatywnych wszechświatów, skoro inne filmy tej fazy też mają korzystać z tego motywu. Ekspozycja multiwersum poprzez prezentację najbardziej osobliwych wariantów i omówienia konsekwencji ich istnienia. Bo w obecnym przypadku widzowie przesiadający się z No Way Home lub Lokiego nie dostaną nic nowego, a cała reszta i tak może nie wiedzieć, o co chodzi.
Potencjał Multiverse of Madness był nieograniczony. Wykorzystano go w minimalnym stopniu. Zbyt duże oparcie się o zewnętrzne dzieła kosztem samodzielności filmu nie zrobiły mu dobrze, sprowadzając go do roli kolejnego odcinka serialu. To wybornie nakręcone, ale słabe scenariuszowo dzieło, trafiające do średniej półki produkcji Marvela. I choć się zawiodłem, mogę koniec końców je polecić, bo drugiego takiego klimatu nie zaznacie w MCU, a kluczowe cameo wywołuje miłe poczucie nostalgii. Ot, popcorniak z nieco odważniejszymi scenami śmierci. A była autentyczna szansa na arcydzieło, gdyby kompetentniej podejść do możliwości wieloświata.