Dawno, dawno temu, za górami i za lasami, powstała pewna firma założona przez Walta Disneya. Początkowo zasłynęła krótkimi filmami animowanymi, gdzie w głównych rolach występowały różne zwierzęta. Jeden z nich stał się nawet symbolem całego przedsiębiorstwa, tym samym rozkochując miliony ludzi na całym świecie, dostarczając kolejnych animowanych, a później aktorskich produkcji, które wychowywały następne pokolenia. Nastały jednak czasy, które pozwoliły na zupełnie inne podejście do klasycznych baśni i tym samym Disney rozpoczął reinterpretacje swoich animowanych dzieł. Pierwszym z nich była „Czarownica” sprzed pięciu laty, która ukazywała losy nie dotkniętej klątwą księżniczki, a rzucającej uroki, złowieszczej wiedźmy. Na bazie doskonale znanej bajki, powstał film emancypujący, zdejmujący piętno dzielących bohaterów wyłącznie na dobrych i złych, dodających psychologicznej głębi tym postaciom, które do tej pory jej nie miały. Nic więc dziwnego, że „Czarownica” okazała się ogromnym kasowym sukcesem. Disney na fali aktorskich wersji animowanych hitów, powraca do postaci Diaboliny, kolejny raz odczarowując ją ze złej sławy.
Po śmierci swojego ojca, Aurora (Elle Fanning) stanęła na czele królestwa magicznych istot z Kniei. Za bezpieczeństwo często bezbronnych stworzeń odpowiada Diabolina (Angelina Jolie), powstrzymując ludzi przed kradzieżą i porwaniami. Gdy książę Filip (Harris Dickinson) oświadcza się Aurorze, mroczna wiedźma początkowo przeciwstawia się ożenkowi swojej przybranej córki. Zachwycona nie jest również matka księcia – królowa Ingrith (Michelle Pfeiffer). Za plecami swojego męża, wprowadza w życie swoją śmiertelnie niebezpieczną dla wszystkich magicznych stworzeń intrygę, za wszystko obwiniając Diabolinę. Ranna wiedźma zostaje uratowana przez Conalla (Chiwetel Ejiofor), który wygląda dokładnie jak ona. Diabolina dowiaduje się o swoim pochodzeniu i straszliwej historii jej ludu, który został zmuszony do ucieczki i zejścia do podziemi przez ludzi. Czarownica stoczy bój z królową Ingrith nie tylko o losy całego królestwa, ale również magicznych mieszkańców Kniei.
Niech nie zmyli was typowo bajkowy, banalny początek, z równie schematyczną zapowiedzią wielkiego królewskiego wesela, którym musi zakończyć się każdy tego typu film. Zanim jednak do tego dojdzie, czeka nas ciekawie, choć niepozbawione błędów (wątek feniksa), przedstawienie historii rasy, z której wywodzi się Diabolina. Podziemne królestwo diabło-podobnych istot, pełne najróżniejszych podgatunków i warstw społecznych, to interesujące tło każdego filmu fantasy, więc szkoda, że twórcy nie oparli właśnie na nim całej historii. Uprzedzenia i nierówności na tle rasowym, opresyjne traktowanie istot magicznych, oraz czysta pogarda i wrogość do akceptacji inności, to tematy niesamowicie aktualne w dzisiejszym świecie, ale nie wybrzmiewają one dostatecznie mocno w „Czarownicy 2”.
W filmie Joachim Rønning jest coś z biblijnej przypowieści, gdzie ciemiężony lud wyczekuje nadejścia zbawcy, który poprowadzi ich do obiecanego raju. Już w samych strukturach władzy rasy diabłów dochodzi do podziałów, gdzie jedna z grup opowiada się za agresywnym rozwiązaniem, gdzie druga szuka drogi pozbawionej rozlewu krwi. Obie grupy łączy postać Diaboliny, upatrując w niej swojego nowego lidera, który poprowadzi ich do zwycięstwa, dzięki władaniu olbrzymią mocą, zdolną do pokonania całych ludzkich armii. Szkoda jednak, że twórcy w pewnych kwestiach idą po linii najmniejszego oporu i wzbogacają świat i historię tej rasy elementami, które w żaden sposób ze sobą nie współgrają, tylko po to, aby w finale służyły do rozwiązania dramatycznych, ale w innych okolicznościach, niewygodnych kwestii.
Tym razem tytułowa Czarownica nie jest jedyną główną bohaterką. Joachim Rønning podzielił cały film na mniej więcej równe części, które współdzielą ze sobą Diabolina, Aurora, oraz królowa Ingrith. Gdy wątek dziewczyny jest przewidywalny i w zasadzie można byłoby go zmarginalizować, na czym sama historia nic by nie straciła, tak królowa Ingrith to postać równie intrygująca, co marnująca swój potencjał. „Czarownica 2” zaczęła mnie interesować od momentu elektryzującego pojedynku oratorskiego między Diaboliną i Ingrith przy stole podczas kolacji z okazji zaręczyn młodych. Panie nie szczędzą sobie złośliwości i przytyków – szczególnie królowa, która stara się wyprowadzić wiedźmę z równowagi, aby wdrożyć swój niecny plan. To najlepsza scena w całym filmie i aż szkoda, że to jedyne ich starcie. Liczyłem więc, że królowa Ingrith wyrośnie nie tylko na ciekawą przeciwniczkę Diaboliny, ale równie niejednoznaczną i naznaczoną przeszłością osobę, niczym sama czarownica w pierwszej części. Zamiast tego twórcy pobieżnie i nieangażująco wyjaśniają uprzedzenia Ingrith względem magicznych istot, choć schemat mylących pozorów i złej oceny sytuacji został zachowany z „jedynki”. Czyni to z królowej antagonistkę, której bliżej do przeciwników supebohaterów z wczesnych Marveli, niż pełnoprawną i ciekawą postać, względem której czulibyśmy ambiwalentność, pomimo tego, że pojawia się na ekranie równie często co Diabolina.
Kosztujący 185 mln dolarów film prezentuje się iście bajkowo. Zarówno scenografia, jak i magiczne istoty, wyglądają rewelacyjnie. Może i czasami za dużo tu kolorów, ale film został wyreżyserowany w kluczu animowanych produkcji i bez większych przeszkód, można byłoby niemal jeden do jednego przełożyć go na animowany obraz. Szczególnie dobrze wyglądają sceny, gdzie o swoich demonicznych mocach daje znać Czarownica. Skąpane w mroku, oświetlone jedyne magicznym, zielonym światłem sceny, robią olbrzymie wrażenie. Podobać się również może finałowa bitwa, w której twórcy zręcznie wybrnęli z uśmiercania na ekranie wielu istot. I tak bez ani jednej kropli krwi, dochodzi do wielkiej, choć z pewnością nie epickiej bitwy, która nie razi sztucznym CGI, czy niską jakością efektów specjalnych.
„Czarownica 2” nie jest filmem dla osób doskonale zaznajomionym z kinem, a dla niedzielnych kinomanów, którzy chcą miło spędzić dwie godziny, bez skomplikowanych fabuł, morałów większych od końcowych bitew, czy psychologicznych charakterów wyraźniejszych niż efekty specjalne. I absolutnie nie ma w tym nic złego, bo Disney stworzył, obok „Aladyna”, najlepszy tegoroczny film live-action własnej produkcji. Nie jest doskonale, bo w gruncie rzeczy to prosty, schematyczny, a miejscami nawet banalny i kiczowaty film, ale Joachim Rønning wszystko ma pod kontrolą, potrafiąc odpowiednio to zrównoważyć, aby wyszła z tego produkcja, równie beztroska i radosna, co efektowna i kolorowa.