Miałem to szczęście, że wychowywałem się na animowanych serialach o X-Menach, Spider-Manie, Iron Manie i Hulku. Jeszcze zanim ktokolwiek marzył o kinowych, aktorskich filmach o superbohaterach, które trzymałyby poziom godny swoich czasów, przynajmniej młodsi widzowie mogli oglądać niezwykłych bohaterów na małym ekranie. Pomimo tylu lat, wciąż w głowie mam urywki niektórych odcinków z wymienionych serii, ale jeden pamiętam lepiej od innych. Saga o Feniksie, a później kontynuacja w postaci Mrocznej Fenix, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jako dziecko dostałem dokładnie taką dawkę epickości i pompatyczności, jaką później potrafiły powtórzyć wyłącznie dwie ostatnie części „Avengersów”. Jeżeli chodzi o X-Menów, jest to najbliższa mi historia i byłem okropnie zawiedziony, gdy „X-Men: Ostatni Bastion” okazał się po prostu wielką naparzanką dwóch grup mutantów, chociaż już w tej części Jean Grey zyskiwała kosmiczne moce. Po ogromnej porażce „Apocalypse” i w obliczu piętrzących się problemów produkcyjnych, po „Mrocznej Phoenix” nie obiecywałem sobie nic, a pomimo tego film Simon Kinberg okazał się największym zawodem wśród komiksowych adaptacji od ładnych kilku lat.
Przed laty ośmioletnia Jean (Summer Fontana) doprowadziła do samochodowego wypadku. Osierocona dziewczyna trafia do Charlesa Xaviera (James McAvoy), stając się uczennicą w jego szkole. Wiele lat później Jean (Sophie Turner), wraz z pozostałymi X-Menami, wyrusza w misję uratowania astronautów ze zniszczonego promu kosmicznego. Podczas akcji ratunkowej nie wszystko idzie zgodnie z planem – dziewczyna pochłania tajemniczą, kosmiczną energię, która nagle pojawiła się nad Ziemią. Wkrótce później Jean odkrywa w sobie nowe moce, w tym odblokowanie w swoim własnym umyśle wspomnień, które lata temu zostały przed nią ukryte. Mutantka opuszcza szeregi X-Menów, aby odkryć brutalną prawdę o swojej przeszłości. Zagubiona dziewczyna, nie wiedząc komu może ufać, coraz mocniej przepełniona jest gniewem. W poskromieniu jej mocy i wypełnieniu przeznaczenia mrocznej energii, zdolnej niszczyć życia na planetach, pomaga jej kosmitka Vuk (Jessica Chastain), mająca własne plany odnośnie potężnych mocy Jean.
Opowieść o Mrocznej Fenix zasługuje na niemniej epicki rozmach, jak dwuczęściowy finał Sagi Kamieni Nieskończoności w Kinowym Uniwersum Marvela, dlatego trudno nie kryć rozczarowania, gdy okazuje się, że siódma część „X-Menów” ma niebywale prostą i przyziemną historię. Twórcy mogliby wyjść z tego obronną ręką, gdyby zamiast typowego, pełnego klisz superbohaterskiego filmu akcji, stworzyli psychologiczny dramat, stawiając na pierwszym miejscu moralne rozterki głównej bohaterki. Po tym temacie film się jednie prześlizguje, szybko prowadząc do finału, który można byłoby zaakceptować co najwyżej w pierwszej części serii, gdzie akcja w pociągu nie przystoi zwieńczeniu całej serii. Nie ogląda się jej wcale źle – mutanci w ciasnej przestrzeni wykorzystują wszystkie swoje atuty, aby pokonać armię kosmitów (sic!) i to jedyny moment w filmie, który rzeczywiście potrafi zainteresować, ale skala wydarzeń jest zdecydowanie zbyt mała, a o żadnym napięciu nie może być mowy. W końcu obiecano nam historię o Mrocznej Fenix, a nie powrót do początków serii i korzeni całego kinowego superbohaterskiego przemysłu.
Największym grzechem „Mrocznej Phoenix” nie są tekturowe postacie, czy co najwyżej przeciętne efekty specjalne, ale ogarniająca od pierwszych chwil nuda. Jeżeli przysypialiście na „Apocalypse”, najnowsza odsłona franczyzy znuży was jeszcze szybciej. Słuchanie Profesora X, wygłaszającego pozbawione emocji przemowy, przestały działać już poprzednim razem, ale twórcy musieli czymś wypełnić czas, więc co jakiś czas Charles Xavier musi powiedzieć swoje. Jego przypadek jest jednak o tyle ciekawy, że to jedyna postać, która ma ciekawy wątek. Gdy o marnych wątkach Raven, Bestii czy Cyklopa nie ma co wspominać, tak burzenie wizerunku Xaviera i uczynienie z niego postaci dwuznacznie moralnej, jest ciekawym zabiegiem. Ale nawet tego, Simonowi Kinbergowi i reszcie nie udało się doprowadzić do satysfakcjonującego finału.
Skoro to historia o Mrocznej Fenix, to właśnie nowe wcielenie Jean Grey powinno stać w centralnym punkcie opowieści, jednocześnie być jedynym przeciwnikiem dla grupy mutantów. Zamiast tego wprowadzana jest kosmiczna rasa, która w żaden sposób nie zostaje nam przedstawiona. Ich liderka Vuk pragnie mocy Mrocznej Fenix, aby przekształcić planetę w ich nowy dom. Na tym ich motywacje się kończą. Nie zaskakują w żaden sposób również pod względem posiadanych mocy – zwiększona siła, wytrzymałość, szybkość, czyli ogólna nic ciekawego. Bałem się udziału Magento w tym filmie. Już w poprzedniej części był on zupełnie niepotrzebny i wciśnięty na siłę, aby tylko odhaczyć swój udział w kolejnej odsłonie serii. Tym razem wprowadzenie Erika ma o wiele więcej sensu, a w motywacje napędzające go do walki z Mroczną Fenix są całkiem wiarygodne. Twórcy wciąż nie mają na niego nowych pomysłów, więc ta postać zalicza podobne sceny, co w poprzednich filmach o „X-Menach”. Do tego ponownie odwołują się do jego konfliktu z Xavierem, co jest standardowym punktem każdej odsłony tej serii.
Jak po „Apocalypse” należałem do grona osób, którym występ Sophie Turner w roli Jean Grey się podobał, tak po „Mrocznej Phoenix” usatysfakcjonowany nie jestem. Nie jest to zła rola, ale aktorka zbyt często nie wie, co ma w danej scenie odegrać, więc najmniejszą linią oporu odtwarza Sansę Stark z „Gry o Tron”, co w uniwersum „X-Menów” niezbyt pasuje. Jeżeli można kogokolwiek pochwalić, to z pewnością Jamesa McAvoy’a oraz Michaela Fassbendera. Po tym pierwszym również można zauważyć, że reżyser nie potrafił odpowiednio poprowadzić swoich aktorów, przez co większość scen oraz dialogów, nie potrafią odpowiednio wybrzmieć. Pomimo tego McAvoy próbuje stworzyć postać z głęboko psychologicznym rysem i nawet mu się to udaje. Fassbender za to zalicza swój najlepszy występ od czasu „Steve Jobsa”, co nie jest wielkim osiągnięciem, ale dobrze jest zobaczyć, że Fassbender wciąż potrafi przyłożyć się do swojej pracy. Wielkim atutem „Mrocznej Phoenix” miała być Jessica Chastain. Jej rolę najlepiej jest przemilczeć, aby nie dyskredytować tak rewelacyjnej aktorki. Pozostaje jednak pytanie, czy twórcy ją oszukali, prezentując jej zupełnie inny scenariusz, bo nie chcę mi się wierzyć, żeby jakiekolwiek pieniądze mogły przekonać aktorkę takiej klasy, aby zagrała tak koszmarną, pozbawioną choć krzty osobowości, zupełnie niedopasowaną do jej aktorskich umiejętności postać.
„X-Men: Mroczna Phoenix” jest najgorszą odsłoną franczyzy, wliczając w to również serię o Wolverinie. Pierwsi „X-Meni” przetarli szlaki dla kolejnych superbohaterskich produkcji, przyczyniając się do rozwoju całego segmentu tego typu filmów, jaki znamy obecnie. Dlatego przykro jest patrzeć na upadek tak zasłużonej i świetnej marki, która miała już wcześniej swoje wzloty i upadki, ale od czasu „Apocalypse” było tylko gorzej. Szkoda, że FOX nie zatrzymał się na „Przeszłość, która nadejdzie”. Ta odsłona serii w bardzo dobry sposób łączyła starą serię z nową i na tym historia o X-Menach powinna się zakończyć. Zamiast tego dostaliśmy dwie słabe produkcje z mutantami w rolach głównych, które wyłącznie osłabiają siłę marki. Najlepsze co spotkało drużynę Profesora X w ostatnich latach, to przejęcie FOX-a przez Disneya. Jeżeli ktokolwiek ma przywrócić serię w glorii i chwale, to wyłącznie Kevin Feige.