Najwyraźniej Disney w tym roku zalicza prawdziwą sinusoidę jakości swoich aktorskich produkcji. Rozpoczęło się od hurraoptymistycznie przyjętej „Czarnej Pantery”, którą Disney wraz z Marvelem wystawia do oscarowego wyścigu. Miesiąc później przyszła artystyczna, jak i finansowa klapa pod postacią „Pułapki czasu”, która przyniosła straty rzędu 200-300 mln dolarów. Disney nie mógł jednak narzekać na „Avengers: Wojna bez granic”, który to film pobiła kilka rekordów amerykańskiego, jak i światowego box office’u. Studio Myszki Miki nie mogło jednak długo świętować, bo kilka tygodni później do kin wszedł solowy film o przygodach Hana Solo, który stał się synonimem niewłaściwej polityki zarządzania marką „Gwiezdnych wojen”. Disney mógł być jednak zadowolony z „Krzysiu, gdzie jesteś?”, który wyraźnie spodobał się widzom w każdym wieku. Teraz do kin wchodzi „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” i po raz kolejny w tym roku, studio Walta Disneya zalicza wyraźny spadek formy.
Nadeszła zima. Dla rodziny Stahlbaumów to pierwsze święta po śmierci matki i żony. Rodzina wciąż pogrążona jest w żałobie, szczególnie środkowe dziecko państwa Stahlbaumów – Klara (Mackenzie Foy), która nie ma ochoty na coroczne wystawne przyjęcia i tańce w wigilijną noc. Ojciec (Matthew Macfadyen) postanawia podarować trójce swoich dzieci świąteczne prezenty, przygotowane przez ich zmarłą matkę. Gdy rodzeństwo cieszy się z sukni, czy ołowianych żołnierzyków, Klara otrzymuje tajemnicze jajko z zamkiem bębenkowym, do którego nie został dołączony klucz. Podczas przyjęcia odwiedza ojca chrzestnego Drosselmeyera (Morgan Freeman), który ma pomóc dziewczynie w otworzeniu nietypowego prezentu. Klara w poszukiwaniu odpowiedzi, trafia do magicznej krainy, w której istnieją cztery różne królestwa. Jedno z nich odłączyło się od innych i popadło w wiecznym mroku. Dziewczyna dowiaduje się, że fantastyczny świat został ożywiony przez jej matkę, a Klara po jej śmierci odziedziczyła prawa do tronu. Jako nowa władczyni, musi pokonać nikczemną Matkę Cyrkonię (Helen Mirren) i ponownie zjednać wszystkie królestwa. Do realizacji tego zadania będzie potrzebny jej klucz, ten sam, który otworzy prezent od matki.
„Dziadek do orzechów i cztery królestwa” nie jest wierną adaptacją ani powieści E.T.A. Hoffmanna, ani też baletu Piotra Czajkowskiego. Zgadzają się co najwyżej ramy czasowe, oraz niektóre z postaci, cała reszta to wymysł twórców. Czy to była dobra decyzja? Zdecydowanie nie. Debiutująca Ashleigh Powell napisała bardzo słaby scenariusz i aż dziwne, że studio nie zdecydowało się powierzyć skryptu do poprawy innym osobom. Nie dziwiłbym się, gdyby Disney ponaglał przy produkcji tego filmu, aby zdążyć z premierą na niecałe dwa miesiące przed pojawieniem się na ekranach „Mary Poppins powraca”, bo niedostatki i niedbalstwo jest odczuwalne przez cały czas trwania obrazu. Pomijając już historię odbiegającą od oryginału, „Dziadek od orzechów i cztery królestwa” bardzo przypomina obie części aktorskiej „Alicji w Krainie Czarów”. Obie bohaterki nie poddają się narzuconym im rolą, posiadają umiejętności wykraczające poza zwykłe zainteresowania młodych kobiet z tamtych okresów, a gdy trafiają do magicznego świata okazuje się, że są jedynymi osobami, które mogą zwyciężyć nad złem. Nic więc dziwnego, że film duetu Lasse Hallström i Joe Johnston nie ma zbyt wiele do zaoferowania, jako że korzysta wyłącznie ze sprawdzonych schematów i narracyjnych rozwiązań.
Największym problemem scenariusza okazują się jednak fabularne luki i fatalna ekspozycja. Film potrafi dwukrotnie tłumaczyć tę samą rzecz, jak chociażby podczas jedynej sceny baletowej, która w założeniach ma przybliżyć podróż matki Klary po czterech królestwach. Sam taniec może cieszyć oko, tak w całej choreografii tej sceny brakuje dynamiki i widowiskowości, więc jest to pierwszy moment, kiedy młodsi widzowie mogą zacząć kręcić się na swoich fotelach. Gorsze jest jednak to, że sama scena baletowa nie wnosi nic do historii filmu i nie dowiadujemy się niczego nowego. Balet to dopiero zwiastun złych decyzji inscenizacyjnych i ekspozycyjnych. Dosłownie jednym zdaniem wytłumaczone jest, jak ożywiony został magiczny świat czterech królestw, zaś osoby liczące na ciekawe postacie, wyjdą z kina rozczarowane.
Nawet o głównej bohaterce wiemy niewiele i twórcy najwyraźniej wyszli z założenia, że techniczny umysł i manualne zdolności wystarczą, aby Klara stała się charyzmatyczną postacią. Niestety nie jest, ale na szczęście Mackenzie Foy jest na tyle zdolną aktorką (będzie z niej wielka gwiazda), że potrafi nadać swojej bohaterce nieco charakteru i wykrzesać odrobinę charyzmy. Gorzej prezentuje się drugi plan, który dzieli się wyłącznie na tych dobrych, mężnych i praworządnych, oraz złych i niegodziwych. Dosłownie żadna postać nie zapada w pamięci, a tytułowy Dziadek do orzechów, który początkowo funkcjonuje jako Kapitan Filip, jest bohaterem nie dość, że w ogóle niewykorzystanym, to do tego nudnym i niespecjalnie potrzebnym. Aktorsko pochwalić można co najwyżej Keira Knightley jako Cukrową Wróżkę. Postać równie jednowymiarowa jak inne, ale wydaje się stworzona pod brytyjską aktorkę, która mogła bez skrupułów przeszarżować swoją rolę, a i tak idealnie pasuje to do odgrywanej postaci. Wisienką na niedopieczonym torcie jest postać głównej złej. O Matce Cyrkonii wiemy jeszcze mniej, niż o innych postaciach i na próżno czekać, aż film wytłumaczy nam, czemu ona i jej królestwo zagraża całemu światu. Tyczy się to również przewidywalnego zwrotu akcji, który również zostaje wytłumaczony pobieżnie i po łebkach.
Może za to podobać się warstwa techniczna „Dziadka do orzechów i czterech królestw”. Bez wątpienia Disney powalczyłby o nagrody dla tego filmu w takich kategoriach jak kostiumy, scenografia, czy charakteryzacja, gdyby nie chęć rozbicia banku (przynajmniej nominacjami) dla „Mary Poppins powraca”. O dziwo, kiepskiej jakości są efekty specjalne. Od produkcji kosztującej około 120 mln dolarów oczekiwałoby się o wiele lepiej prezentującego się CGI. Szczególnie razi to w ostatnich scenach, gdy na ekran wkracza armia żołnierzyków. Wyraźnie twórcy przesadzili z ilością efektów specjalnych i ciężko nie odnieść wrażenia, że aktorzy cały okres zdjęciowy spędzili w zamkniętych halach pośród zielonych teł. Film zyskałby na zredukowaniu efektów specjalnych i wyjścia z kamerą poza stalowe hale studia.
W „Dziadku do orzechów i czterech królestwach” istnieje zbyt rażący rozdźwięk między kolorową i urzekającą, choć pozbawioną disnejowskiej magii, otoczką, a słabą historią pełną fabularnych luk i ciągnącej się w nieskończoność ekspozycji, przez co seans nie usatysfakcjonuje ani dzieci, które wielokrotnie mogą się nudzić, ani też dorosłych, którzy bez trudu zaczną dostrzegać niedoskonałości filmu.