Predator od samego początku stał się postacią kultową, rozpoznawalną nie gorzej, niż Darth Vader czy Obcy. Właściwie dzięki temu drugiemu zyskał jeszcze większą popularność, gdy twórcy komiksów postawili naprzeciwko siebie dwóch kosmitów i sprawdzili, który z nich jest lepszy. Gdy Predator bardzo skutecznie funkcjonował obok innych znanych postaci popkultury, tak nie za dobrze radził sobie we własnych produkcjach. Żadna z kontynuacji hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem nie okazała się nawet w połowie tak dobra jak oryginał. Gdy druga część z 1990 roku mogła jeszcze podobać się jako niskobudżetowe kino klasy B, tak powrót marki po 20 latach w „Predators” okazał się kompletną klapą, która miała pogrzebać serię na kolejne dekady. Z odsieczą przybył sam Shane Black, który w swojej krótkiej roli w filmie z 1987 roku, jako pierwszy padł ofiarą tytułowego łowcy. Ale czy osoba związana od początku z marką, która specjalizuje się w komediach kryminalnych, była dobrym wyborem do reaktywacji serii?
Quinn McKenna (Boyd Holbrook) prowadzi wraz ze swoim zespołem operację odbicia zakładników w Meksyku. W wykonaniu zadania przeszkadza im rozbicie statku kosmicznego. Szybko okazuje się, że przybyszem z kosmosu jest Predator. Po walce z McKenną, ranny kosmita zostaje przewieziony do ośrodka badawczego, zaś Quinnowi udaje się uciec wraz z częściami jego kombinezonu. Paczkę z hełmem oraz karwaszem wysyła do swojej tajnej skrytki, doskonale wiedząc, że wcześniej czy później agenci rządowi go odnajdą. Kiedy McKenna trafia do autobusu wiozącego innych pacjentów do szpitala psychiatrycznego, paczka trafia do jego syna – Rory’ego (Jacob Tremblay). Autystyczny chłopak jest geniuszem i szybko udaje mu się rozpracować technologię obcego przybysza, ściągając tym samym na siebie ogromne niebezpieczeństwo. W ślad za zaginioną bronią rusza inny Predator. McKenna wraz z nowym oddziałem złożonym z byłych żołnierzy, oraz biolożką Casey Bracket (Olivia Munn), będą musieli przeszkodzić Predatorowi w wykonaniu zadania.
„Predator” Shane’a Blacka jest dokładnie takim filmem o Predatorze, na jaki liczyłem po obejrzeniu pierwszej części. Nie starającym się na kopiowanie rozwiązań kultowego pierwowzoru, jego bohaterów, czy dodawania większej liczby tytułowych łowców, rozwijając ich w dziwnym kierunku. Reżyser zamiast tego proponuje zupełnie inne podejście, stawiając na bezpośrednie konfrontacje, nawet nie siląc się, na budowanie jakiejkolwiek atmosfery zaszczucia czy tajemnicy. „Predator” to kontynuacja cyklu, więc drapieżcy z kosmosu są ludzkości, a przynajmniej małemu wycinkowi, doskonale znani. Black wyszedł więc ze słusznego założenia, że nie ma najmniejszego sensu udawać, że Predatorzy są czymś nowym i zaskakującym, skoro zarówno widzowie, jak i bohaterowie znają tego brzydkiego sukinsyna, to elementy zaczerpnięte z gatunku horroru tu się nie sprawdzą.
Film więc złożony jest z niemal samych scen akcji, gdzie każdy walczy z każdym, a od czasu do czasu ktoś przed kimś ucieka. Momentów przestojów i ekspozycji jest tu niewiele, bo bardzo szybko dochodzi do zawiązania pierwszych sojuszy i walki o wspólny cel. Ale rasowe kino akcji to tylko jeden z elementów nowego „Predatora”. Pod koniec film skręca nieco bardziej w awanturnicze kino przygodowe, a cały metraż obfituje w różne żarty i gagi. Gdy dodamy do tego w pełni wykorzystaną kategorię wiekową wyłącznie dla dorosłych, dostajemy przedziwną, ale w pełni działającą na ekranie syntetyczną mieszankę. Oczywiście żarty są zazwyczaj suche niczym kopyta wielbłąda przemierzającego od dwóch tygodni Saharę, a posoka, zarówno ta czerwona jak i zielona, leje się strumieniami i bardziej przypomina to kino niższej kategorii, to Shane Black jest zbyt dobrym stylistą, aby prawie wszystko nie wyglądało jak milion dolarów. Prawie wszystko, bo efekty specjalne miejscami pozostawiają sporo do życzenia. Gdy Predatorzy wyglądają przekonująco, tak ich bestie tropiące już nieco gorzej, a niektóre wybuchy nie są tak dobre jak inne.
Wyzłośliwiać się za to można nad scenariuszem, który obfituje w całą masą głupot i nielogiczności. Przysłowiowych skoków nad rekinem jest kilka, choć to raczej skoki nad młodymi rekinami, niż nad megalodonem. „Predator” ma takie tempo, że jedna fabularna głupota przysłania drugą, ale szybko się o nich zapomina. Co zaskakujące, niespecjalnie one irytują, a przynajmniej zdecydowanie mniej, niż powinny. Może to wcale nie zasługa przyjemnych dla oka scen akcji, ale swobodnego i luźnego podejścia, jakim twórcy zarażają nas podczas seansu. Skoro Shane Black i spółka nie traktują swojego filmu poważnie, pomimo obecnego mroku i rozlewu krwi, to czemu nie uznać scenariusza za pretekstowego i przynajmniej spróbować jakoś się bawić na seansie.
Pomóc w tym mogą postacie, szczególnie te, które pojawiają się w filmie, aby rozładowywać atmosferę licznymi żartami. Quinn McKenna to typowy zawadiacki żołnierz, który raziłby schematem, gdyby nie nadający się idealnie do tej roli Boyd Holbrook. Nieco gorzej jest z pozostałymi postaciami. Jacob Tremblay jako syn McKenna jest po prostu nastoletnim Rain Manem i choć młody aktor gra bez zarzutów, to jego postać jest zwyczajnie nudna. Miłych słów nie można też napisać o bohaterce Olivii Munn, która obsługuje broń nie gorzej niż weteran po odbyciu kilkudziesięcioletniej służby. Nie liczcie, że dowiecie się, skąd biolożka potrafi strzelać każdym rodzajem broni, bo tę zagadkę mogą rozwiązać dopiero kontynuacje. Ale Munn ma na szczęście na tyle charyzmy, że jej postać nie staje się tylko zapchajdziurą, a integralnym członkiem grupy. I to właśnie członkowie tej grupy sprawiają, że jakoś cieplej myślę o tym filmie. Trevante Rhodes, Keegan-Michael Key, Thomas Jane, Alfie Allen i Augusto Aguilera nie mają wielkich ról, ale wystarczające, aby ich polubić i im kibicować w walce z Predatorami.
Predator wreszcie po tylu długich latach otrzymał godną kontynuację. „Predatorowi” wiele można zarzucić, ale Shane Black obrał odpowiedni kierunek, który czyni z tytułowego bohatera śmiercionośną maszynę do zabijania, ale jednocześnie sam odbiór filmu nie jest ciężki ani przytłaczający, jak miało to miejsce w poprzednich częściach. Luźna, ale krwawa rozrywka, łącząca w sobie kino akcji z przygodowym, to coś, co na papierze niezbyt pasuje do postaci Predatora, a jednak na ekranie działa bez zarzutów. Sam się sobie dziwię, ale trzymam kciuki za powstanie kontynuacji.