Woody Allen na początku swojej kariery reżyserskiej postawił sobie ambitne zadanie produkowania jednego filmu na rok. 82-letni reżyser nigdy nie narzekał na brak pomysłów i choć krytycy zarzucają mu kręcenie od wielu lat tego samego filmu, to ciężko Allenowi odmówić autorskiego sznytu każdego z jego dzieł. „Na karuzeli życia” pojawia się w kinach w ostatnim momencie, półtora roku po premierze poprzedniego filmu Nowojorczyka, ale głośniej jest o przyszłorocznej produkcji Allena. Afera molestowania przez Weinsteina odbiła się również na Woodym Allenie, który swój najnowszy film chciał oprzeć na romansie podstarzałego mężczyzny z nieletnią dziewczyną. Niezależnie jak zakończy się fabularny miniskandal, „Na karuzeli życia” niczego nie zmienia w dorobku artysty. Fani dostają wszystko to, za co kochają twórczość reżysera, zaś krytycy kolejny kamyczek do ogródka swojej tezy.
Narratorem opowieści jest Mickey (Justin Timberlake), weteran wojenny, studiujący dramatopisarstwo, dorabiający w wakacje jako ratownik na plaży w Coney Island. Pewnego pochmurnego dnia poznaje Ginny (Kate Winslet), niemal 40-letnią kobietę tkwiącą w nieszczęśliwym związku małżeńskim z Humptym (Jim Belushi), właścicielem karuzeli. Ich romans zakłóci powrót Caroliny (Juno Temple) córki Humpty’ego, uciekającą przed mafią swojego męża, która ściga ją za wydanie ich policji. Początkowo ojciec niechętnie przyjmuje do siebie córkę, ale z czasem ich więź zaczyna się zacieśniać, co doprowadza do szału Ginny, która nie dość, że musi radzić sobie z piromańskimi zapędami syna Richiego (Jack Gore), to jeszcze w młodej córce swojego męża widzi konkurentkę do serca Mickeya.
Woody Allen przyzwyczaił nas, że każdy jego film opowiada o burzliwej i nieszczęśliwej miłości, która zakazana jest dla marzycieli i ludzi poszukujących lepszej przyszłości. Nie inaczej jest w „Na karuzeli życia”. Reżyser często obsadza w głównej, centralnej roli postać kobiecą, więc Ginny to kolejna typowa bohaterka charakterystyczną dla jego kina. Niespełniona kobieta zbliżająca się do wieku średniego, dla której lepsze jutro nie istnieje. Na zawsze ugrzęzła w związku z mężczyzną, którego nie kocha i gdy tylko może, rozmyśla o dawnym życiu, gdy związała się z przystojnym perkusistą zespołu jazzowego, samemu realizując się w aktorstwie. Jej jedynym ratunkiem do wyrwania się z jej depresyjnego świata jest niebieskooki mężczyzna ledwo po trzydziestce. Wakacyjne romanse mają jednak to do siebie, że obie strony zazwyczaj akceptują uczuciową przygodę, nie wybiegając w przyszłość i planując wspólne życie. Ale zdesperowana Ginny zrobi wszystko, aby odzyskać dawne życie i nie skończyć do końca życia jako kelnerka w barze z ostrygami. A skoro Mickey zapewnia ją o swoim uczuciu, to co może pójść nie tak?
Przy młodej i atrakcyjnej dziewczynie okazuje się, że wszystko. Gdy chłopak poznaje Carolinę, zakochuje się po uszy, zdając sobie sprawę, że sam sobie wmawiał uczucia do starszej o kilka lat kobiety. Trójkąt miłosny dynamizuje jeszcze Humpty, nieświadomy niczego mąż Ginny, który konserwuje i obsługuje swoją karuzelę, a w wolnych chwilach łowiąc świeże flądry na obiad. Były alkoholik ma wybuchową osobowość, a gdy sięgał do kieliszka bił żonę, ale mroczna przeszłość wydaje się być za nim. Zresztą w filmach Allena, jego bohaterowie często mają dwoiste charaktery. Dlatego Humpty choć wydaje się typem wyjętym spod ciemnej gwiazdy, jest kochającym mężem i ojcem, który nie dostrzega swojej toksycznej osobowości. Przed laty chciał chronić córkę przed gangsterem za którego wyszła, niemal ją wydziedziczając, ale gdy Carolina wraca na łono rodziny, dawne niesnaski stają się odległą przeszłością. Dlatego mężczyzna potrafi rozczulić swoją postawą, który ciężko pracuje aby zapewnić swojej córce możliwość uczęszczania do szkoły wieczorowej. Humpty to jedyna bezinteresowna postać w „Na karuzeli życia” i choć dostaje od życia to na co zasłużył, to jako jedyny nie zwodzi innych, a przynajmniej nie świadomie.
Burzliwy romans wypełnia film niemal po brzegi, dlatego szkoda, że reżyser nie rozwinął, ani nie wykorzystał odpowiednio pobocznych wątków. Poszukiwania Caroliny przez gangsterów wydają się o wiele ciekawszym i mniej oczywistym wyborem niż miłosny trójkąt, w filmie stając się zaledwie pretekstem do stanięcia córki przed progiem mieszkania swojego ojca. Wątek ten nie dostaje nawet porządnego zakończenia, a szkoda, bo idealnie kontrastowałby z pozoru idyllicznym wesołym miasteczkiem tuż przy plaży, który dla turystów to niemała atrakcja, zaś dla pracowników smutny obowiązek (kto kiedykolwiek pracował w lunaparku ten wie, że obsługa rzadko kiedy ma uśmiech na twarzy, w przeciwieństwie do klientów). Ale też drugi wątek, z dewiacją syna Ginny, jest wyłącznie rozczarowującym powodem pogarszającego się samopoczucia i zdrowia psychicznego matki. Podpalenia powodują kolejne kłótnie, a to rodzi następne dramaty, które nosi na swych barkach Ginny.
Pomimo nieco ponad półtoragodzinnego metrażu, „Na karuzeli życia” potrafi przynudzić. Allen wyraźnie nie miał pomysłu na zawiązanie akcji w połowie, a do ekranu przykuwa jedynie niewiadoma dalszych losów głównej bohaterki. Nieoczekiwana senność pojawia się w scenach pozbawionych Ginny, bo oprócz jeszcze Caroliny, zarówno Mickey, Humpty jak i Richie nie są ciekawymi postaciami, a ich motywacje od początku do końca są znane, przez co nie zaskoczą niczym niespodziewanym. Jak przystało na Woody’ego Allena, i tym razem nie mógł odmówić sięgnięcia po swoje cztery muzy, czyli filozofię, literaturę, kino oraz muzykę, których kawałki jazzowe i bluesowe pasują równie dobrze co przy „Śmietance towarzyskiej” rok temu.
Allen pomimo swoich lat wciąż ma niezłe oko do wizualnych aspektów swoich dzieł. „Na karuzeli życia” może podobać się pod tym względem, zachwycając ciepłymi barwami słonecznej plaży, neonowymi napisami z młyńskiego koła, czy deszczowymi porankami. Ale ładna oprawa nie tylko cieszy oko, ale również jest wyznacznikiem błyskawicznie zmieniającego się nastroju Ginny. Dlatego gdy przy Mickey’m przeważają pomarańczowe i czerwone barwy, tak przy Humptym kolory wyprane są ze swoich barw, czyniąc atmosferę jeszcze bardziej przygnębiającą i wisielczą.
„Na karuzeli życia” jest aktorskim popisem Kate Winslet. Woody Allen w swojej długiej karierze już kilkukrotnie potrafił wykrzesać maksimum talentu z aktorów. Ostatnio udało mu się to z Cate Blanchett, która dostała Oscara za rolę w „Blue Jasmine”. Tak samo udaną rolę, jak nawet nie lepszą zalicza Kate Winslet, bez której film mógłby się okazać artystyczną porażką. Ginny w jej wykonaniu to jedna z najbarwniejszych postaci z Allenowskiego repertuaru, do której pod względem aktorskim nikt nie ma startu. Jedynie Juno Temple wybija się jeszcze ponad przeciętną. O wiele gorzej jest z postaciami męskimi. Powracający po czterech latach do aktorstwa Justin Timberlake nie zaliczył co prawda najgorszej roli w swoim niewielkim dorobku, ale jego postać jest bardzo bezbarwna i aż można zachodzić w głowę, co panie w nim takiego widzą, choć aktorowi uroku odmówić nie można. Również Jim Belushi miewał o wiele lepsze role, tutaj jest zaledwie poprawny.
„Na karuzeli życia” nie jest filmem tak spełnionym jak „Śmietanka towarzyska”. W obu filmach w pewnych momentach historia zaczyna pękać w szwach, ale rok temu Allen był bardziej skory do dynamizowania opowieści i stawiania przed bohaterami nowych wyzwań. Jego najnowsze dzieło przypomina teatr telewizji, nie tylko poprzez egzaltowane wygłaszanie dialogów, ale również scenografię, a nawet charakterystyczne punktowe oświetlenie. Gdy tylko akcja rozgrywa się w domu Ginny i Humpty’ego, ciężko nie odnieść wrażenia, że na ekranie oglądamy sztukę. „Na karuzeli życia” to najbardziej teatralny film Allen zasłużonego reżysera. Nie jest to zarzut, bo mimo wszytsko jest to pewien powiew świeżości w jego najnowszym dorobku.