The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom miało już swoją premierę ponad miesiąc temu. Od tego czasu gra zdążyła być obiektem pożądania większości graczy, punktem zapalnym niejednej internetowej dramy oraz…popaść w zapomnienie. I to sam Diabeł maczał w tym palce….ten czwarty od Blizzarda.
Teraz nadszedł dość ciekawy czas dla najnowszej odsłony serii z przygodami nieustraszonego Linka. Fanatycy serii i miłośnicy gier Nintendo przeszli już zapewne grę wzdłuż i wszerz i to trzy razy, influencerzy zdążyli opuścić pierwszą lokację i odłożyć grę na półkę, ale co z trzecią grupą – z tymi niezdecydowanymi, którzy na fali popularności hybrydowej konsoli postanowili ją zakupić, ale ich stosunek do gier Nintendo jest ambiwalentny lub też odbili się od poprzedniej odsłony. Czy Legend of Zelda: Tears of the Kingdom ma argumenty, by przekonać do siebie niezdecydowanych? Jeśli należysz do tej grupy graczy, ma dla Ciebie pięć aspektów, które mogą przekonać Cię do Tears of the Kingdom lub też uchronić przed zmarnowaniem pieniędzy.
Ogromny otwarty świat
Już Breath of the Wild z 2017 oferowało rozległy otwarty świat, który można było swobodnie eksplorować, tak więc w przypadku Tears of the Kingdom nie mogło być inaczej. Ponownie więc otrzymujemy różnorodne lokacje, od malowniczych łąk i gór po tajemnicze lasy i starożytne ruiny. Nie brakuje również dynamicznie zmieniających się warunków atmosferycznych oraz systemu dnia i nocy. No dobrze zapytacie, ale co w takim razie w kwestii świata ma do zaoferowania nowa odsłona na tle Breath of the Wild? No i tu pojawia się problem, ponieważ stosunkowo niewiele. Choć dowiadujemy się o tym dopiero po kilku godzinach, które stanowią spory prolog i samouczek pozwalający nam zapoznać się z nowymi mechanikami. Gdy już opuścimy rozdartą na kawałki podniebną krainę, trafiamy ponownie do Hyrule. I to dosłownie tego samego starego dobrego Hyrule z poprzedniej odsłony. Lenistwo twórców? Raczej nie, gdyż po prostu akcja tytułu rozgrywa się w tym samym rozległym świecie, więc tworzenie nowej mapy byłoby zabiegiem dość ryzykowanym. A i gracze, którzy ukończyli Breath of the Wild kilka lat temu, raczej nie powinni mieć nic przeciwko, by powrócić do świata gry, na którym ostatnie wydarzenia wyraźnie odcisnęły piętno. Tak więc z pewnością wielki, otwarty świat może być dużym atutem gry, o ile lubimy gry z otwartym światem.
Wśród wielu miłośników Zeldy panuje przekonanie, że ostatnie dwie odsłony nie są typowymi produkcjami openworld w konwencji Ubisoftu, tak więc nawet przeciwnicy tego typu produkcji powinni dać produkcji Nintendo szansę. I mogę się z tym zgodzić, ale tylko po części, gdyż wiele zależy od tego, w czym tkwi przyczyna niechęci do gier w otwartym świecie. Jeśli jest nią iluzoryczna swoboda i konieczność sztucznego oraz powtarzalnego podbijania kolejnych obozów czy terenów, to z całą pewnością Tears of the Kingdom taką grą nie jest. Produkcja ta bowiem oferuje praktycznie niczym nieograniczającą nas rozgrywkę, w której sami decydujemy, gdzie chcemy iść i w jaki sposób osiągnąć nasz cel. No i to dla części graczy może okazać się trudną do przeskoczenia przeszkodą, gdyż właśnie swoboda i dowolność, a nie bieganie za znacznikiem, mogą stanowić problem. The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, podobnie zresztą jak poprzednia odsłona, jest produkcją monumentalną i choć wątek główny można ukończyć w 50 godzin, to właśnie nieograniczająca nas swoboda sprawia, że najczęściej napisy końcowe widuje się gdy na liczniku wybija 150, 200, 250 i więcej godzin. Gry te oferują ogromną mapę, która choć nie jest zasypana znacznikami, ma całkiem sporo do zaoferowania. Nowe przygody Linka nie pozwalają się nudzić, ale też nieustannie odciągają uwagę gracza od wątku głównego. Tak więc miłośnicy skondensowanych przygód w nowych odsłonach The Legend of Zelda nie mają czego szukać.
Oprawa graficzna
Pewnie fanboje „mocarnych” konsol parsknęli teraz śmiechem, ale The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom ma w kwestii oprawy sporo do zaoferowania. Po pierwsze nie wygląda, jak każdy duży tytuł AAA, co można traktować jako miłe urozmaicenie, a po drugie artystyczny styl wizualny połączony ze świetną oprawą dźwiękową, co chwilę oferuje urzekające wręcz momenty. I co warto podkreślić, gra wygląda wyraźnie lepiej od Breath of the Wild. Oprawa jest bogatsza w szczegóły, zakres rysowania obiektów, biorąc pod uwagę skalę świata, jest imponujący, a takie detale jak chociażby refleksy słońca odbijające się od wody potrafią wywołać mały efekt WOW. Owszem, nie uświadczymy tu rozdzielczości 4K, czy nawet stabilnych 30 klatek, ale to tylko doskonale pokazuje, że nie są to elementy, które definiują świetną produkcję, co oczywiście nie znaczy, że nie powinniśmy ich wymagać, gdy możliwości konkretnego sprzętu na nie pozwalają.
Nowa mechanika, to prawdziwy gamechanger
Breath of the Wild wprowadziło do wielkiego świata innowacyjny system interakcji z otoczeniem. Mogliśmy wspinać się na góry, wdrapywać na drzewa, skakać ze skał, a nawet korzystać z paralotni, by przemierzać odległe miejsca. Dodatkowo zastosowano również fizykę przedmiotów, co otwierało przed graczem wiele możliwości rozwiązywania zagadek i walk z przeciwnikami. To nie jest prosta gra przygodowa, lecz tytuł wymagający logicznego myślenia i eksperymentowania. Jeśli jednak komuś tak bogaty gameplay nie odpowiadał i wciąż mu czegoś brakowało, to Tears of the Kingdom może mu to coś zaoferować. Link bowiem otrzymuje wiele nowych zdolności, w tym główną mechanikę, która pozwala przenosić dowolne elementy i sklejać je ze sobą. W grze możemy tworzyć przeróżne konstrukcje od prostych łódek i wózków niezbędnych do przedostania się w konkretne miejsce, po szalone maszyny napędzane siłami natury, czy też silnikami. W konstruowaniu twórcy dają graczom pełną swobodę, dzięki czemu nie ma jednej sprawdzonej metody na osiągnięcie zamierzonego celu, a niekiedy najbardziej niedorzeczne pomysły, szczęśliwie okazują się skuteczne. Nowe mechaniki zupełnie przemodelowały gameplay, przez co pomimo starej mapy i tego samego stylu graficznego co w poprzedniej części, świat gry może ponownie otworzyć się przed graczem, oferując wręcz nieskończone możliwości. Jeśli jednak nie drzemie w nas uśpiona pasja konstruktora i nie zamierzamy spędzać godzin na budowaniu robota napędzanego odlotowym penisem, to wciąż można świetnie się bawić, gdyż najprostsze pomysły często bywają najskuteczniejsze. Nie unikniemy jednak wysilania szarych komórek, gdyż Tears of the Kingdom co chwilę aktywizuje gracza do działania, a niepowodzenie i porażki są stałym i istotnym elementem tejże produkcji.
Kolorowa gra dla dzieci? Chyba Cię poj$%@ło!
I tu dochodzimy do kolejnej ważnej kwestii, o której zresztą już wspomniałem. Wiele zawistników niepotrafiących zrozumieć fenomenu serii The Legends of Zelda, próbuje ją deprecjonować określeniem „gra dla dzieci”. A bo kolorowa grafika, a bo księżniczka, a bo w zasadzie nic nie wiem i boli mnie dupa, że gra zgarnia wysokie oceny. W kwestii poziomu trudności Tears of the Kingdom podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej, a mnogość mechanik potrafi przyprawić o zawrót głowy. Dlatego bardzo ważne, by na spokojnie i bez pośpiechu przejść pierwszy etap w chmurach, który stanowi poniekąd bardzo dobrze zaprojektowany tutorial pozwalający nam zapoznać się z nowymi mechanikami, zbieractwem oraz podstawami walki i craftingu.
Gra ponownie posiada system durability, czyli najprościej mówiąc, wytrzymałość broni. Ta zużywa się i niestety bardzo często jesteśmy zmuszani ją zmieniać. Takie survivalowe zacięcie ma swoje zalety, choć nie do wszystkich ono przemawia, gdyż wymusza na graczu ciągłą eksplorację i zbieractwo. Są to jednak cechy zapisane w DNA serii i nie da bez nich obejść. Tworzenie nowych przedmiotów czy gotowanie potraw jest niezbędne, by przetrwać w Hyrule, a sam crafting może przytłoczyć ilością dostępnych minerałów i roślin.
Wszytko to sprawia, że Tears of the Kingdom nie tylko nie jest grą dla dzieci, ale poprzez swoją bogatą strukturę i zaawansowane rozwinięcie wielu elementów, może nawet wielu „dojrzałych” i mniej cierpliwych graczy przytłoczyć i szybko zniechęcić.
Historia, którą chce cię odkrywać
Choć fabuła w nowych przygodach Linka nie jest jakoś zaskakująco złożona, a główny motyw opiera się na poszukiwaniu nieszczęsnej księżniczki Zeldy, to jednak odkrywanie historii jest całkiem angażujące. Duża w tym zasługa barwnych i ciekawych postaci pobocznych, których podczas przygody poznajemy całą masę. Sama historia przedstawiana jest nam poprzez bardzo ładne cutscenki oraz wzbogacone dialogami aktorskimi fragmenty rozgrywki. I z pewnością te dwie metody prowadzenia narracji, usatysfakcjonowałyby większość graczy, ale niestety dominującą formą odkrywania historii jest czytanie dialogów. Dla miłośników japońskich gier nie jest to żadna nowość i zaskoczenie, ale dla nowych graczy może to stanowić problem, tym bardziej że gra nie posiada polskiej lokalizacji.
Oczywiście nikogo to nie powinno dziwić, wszak gry Nintendo nigdy nie posiadały, chociażby polskich napisów, ale nie bez powodu to właśnie w przypadku premiery Tears of the Kingdom coraz głośniej zaczęto domagać się nad Wisłą rodzimej lokalizacji. Świetne oceny sprawiły, że wśród nietypowo dużej bazy posiadaczy Nintendo Switch w Polsce serią zainteresowało się wielu nowych graczy, a część z nich przyzwyczajona jest do nieco innych standardów. Cała ta afera związana z brakiem polskiego języka w nowej Zeldzie pokazuje, że nie jest to produkcja, z którą bez braku znajomości języka angielskiego można sobie bez problemu poradzić. Nie chodzi tu tylko o barierę niepozwalającą dobrze poznać historię, gdyż wielu graczy nie gra w produkcje tej serii dla fabuły, lecz chodzi o to, że zrozumienie poleceń i czy właściwości niektórych przedmiotów jest niekiedy konieczne do ukończenia misji czy zadań.
Powyżej przytoczyłem pięć głównych elementów, z powodu których warto zainteresować się The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, ale jak też pewnie zdarzyliście zauważyć, każdy z nich może do tej gry zniechęcić. O czym to świadczy? Że tak jak i każda inna, nie jest to produkcja dla każdego. Czy jest to gra 10 na 10? Nie, ponieważ z obiektywnego punktu widzenia gry 10 na 10 nie istnieją.
Bez wątpienia Breath of the Wild było wyśmienitym tytułem, a jego kontynuacja jest grą jeszcze lepszą. Jeśli więc zagrywaliście się w tytuł z 2017 roku, bez namysłu powinniście zakupić Tears of the Kingdom. Jeśli jednak odbiliście się od poprzedniej odsłony, to wciąż jest dla was szansa, bowiem Łzy Królewska posiadają kilka sztuczek, które mogą was do siebie przekonać.
No i jest jeszcze ta trzecia grupa, nowicjuszy, dla których bez wątpienia Tears of the Kingdom może być udanym początkiem z jakże kultową marką…ale nie musi. Tak więc, jeśli wciąż nie czujecie się przekonani, to nie dajcie się namówić. Nie wierzcie ludziom, którzy powtarzają – „trzeba zagrać, żeby się przekonać”, bo nowych odsłon The Legend of Zelda można nie pokochać z tych samych powodów, za które fani marki je uwielbiają.