Po czternastu latach, głównie spędzonych na planach dwóch filmów o Jamesie Bondzie, Sam Mendes powraca do kina wojennego. Jednak nie byle jakiego, bo z jednej strony olśniewającego warstwą techniczną, z drugiej zaś reżyser oddaje hołd własnemu dziadkowi i jego wojennym opowieścią. 1917 to film nierówny, ale stojący na bardzo solidnych fundamentach, że trudno przejść obok niego obojętnie.
Szeregowi Schofield (George MacKay) i Blake (Dean-Charles Chapman) otrzymują od generała Erinmore’a (Colin Firth) misję wyruszenia zza linię wroga, aby dostarczyć rozkazy o odwołaniu ataku na jednym z frontów. Niemcy szykują zasadzkę na 1600 brytyjskich żołnierzy, którzy spodziewają się łatwego zwycięstwa i strategicznego przesunięcie linii. Młodzi szeregowi muszą się jednak śpieszyć, jako że mają tylko jeden dzień na dotarcie do oddziału i przekazanie rozkazu pułkownikowi MacKenziemu (Benedict Cumberbatch). Dla szeregowego Blake’a misja nabiera wymiaru osobistego – życie jego brata porucznika Josepha Blake’a (Richard Madden) zależy od tego, czy zdążą na czas. Jednak już na samym początku napotykają trudności, które utrudnią im wykonanie niebezpiecznej misji.
1917 to przede wszystkim wizualna i dźwiękowa uczta, która robi ogromne wrażenie każdym, najmniejszym elementem. Poczynając od genialnych zdjęć Rogera Deakinsa, przez rewelacyjną i niezwykle realistyczną scenografię, aż po genialne udźwiękowienie i nadającej rytm muzyki Thomasa Newmana. Sam Mendes zadbał, aby warstwa techniczna jego najnowszego filmu nie miała ani jednego słabego punktu. Nawet w montażu, który ma imitować nakręcenie całego obrazu długim ujęciem (z tylko jednym wyraźnym cięciem), chociaż sprawne oko bez trudu dostrzeże momenty cięć między poszczególnymi ujęciami.
W 1917 jest mnóstwo scen, które mocno wbijają się w pamięć. Żeby tylko wspomnieć o perfekcyjnie zrealizowanej scenie przedzierania się przez ruiny miasta, gdzie jedynym źródłem światłą są wystrzeliwane flary i ogromny pożar jednego z budynków. Takiej choreografii światła i cienia można oczekiwać wyłącznie od Deakinsa, który wyznaczył nowy poziom w Blade Runnerze 2049, jednak filmem Mendesa przebił samego siebie. Jeżeli Oscar nie trafi w jego ręce, będzie można mówić o największej niesprawiedliwości w historii nagród Amerykańskiej Akademii. Dzięki pracy magików od technicznych aspektów filmu, których Sam Mendes zaprosił do współpracy, 1917 można odbierać wszystkimi zmysłami, zatapiając się w ponurej wojennej rzeczywistości, jednocześnie ekscytując się, że ktoś zdecydował się powrócić do tej mniej popularnej w kulturze wojny światowej i pokazać nam jej oblicze.
W odróżnieniu od symultanicznej narracji w „Dunkierce” Christophera Nolana, Sam Mendes proponuje linearną opowieść, w której śledzimy zmagania z nieprzyjaznym terenem i nieubłaganym upływem czasu dwójki młodych żołnierzy. Nie mogę jednak wyzbyć się poczucia, że to kwestie techniczne narzuciły taką konstrukcję scenariusza, spychając na dalszy plan historię i samych bohaterów. Fabularna kompozycja szybko staje się mechaniczna, pozbawiona uczucia i generyczna, nawet wtedy, gdy dochodzi do bardziej dramatycznych, czy dynamicznych scen. Przez brak uczłowieczenia bohaterów, o których praktycznie nic nie wiemy, ciężko było mi przejmować się ich losami. Dopiero z czasem dowiadujemy się, że jeden z nich idealistycznie podchodzi do kwestii wojny, drugi, nieco starszy, już dawno porzucił poszukiwanie sensu dalszej walki z wrogiem. W ostatniej scenie, w której po raz pierwszy poczułem emocje i przywiązanie z bohaterem, a także autorski sznyt Mendesa, dowiadujemy się nieco więcej o szeregowym Schofieldzie. Szkoda, że reżyser tak długo trzymał to w tajemnicy, bo taka wiedza odkryta dużo wcześniej, pozwoliłaby mi lepiej zrozumieć tę postać i zacząć przejmować się jego losem.
Wielkie brawa należą się George’owi MacKay’owi, którego kreacja głównego bohatera dodatkowo napędza ten film. Bardzo fizyczna, brudna rola, ale młodemu aktorowi taplanie się w błocie i uciekanie przed wrogiem, nie przeszkodziło uwiarygodnić najróżniejsze stany targające jego bohaterem. Widać to najlepiej pod koniec filmu, w słynnej już scenie prostopadłego biegu do atakujących wroga brytyjskich żołnierzy, gdzie MacKay rysuje na twarzy swojego bohatera wielkie emocje, które udzielają się widzowi. Aż szkoda, że w zeszłym roku mieliśmy tak wiele świetnych ról pierwszoplanowych i zabrakło już miejsca, aby uhonorować rewelacyjną rolę MacKaya, chociażby kilkoma nominacjami. Jednego jednak możemy być pewni, że Sam Mendes rozpoczął nową, bardzo obiecującą karierę aktora. Bardzo solidną i również wartą uwagę rolą popisał się Dean-Charles Chapman, choć nie miał on tylu szans, aby się wykazać, jak starszy kolega z planu.
Trzeba jeszcze wspomnieć o dwóch drugoplanowych rolach, które w pełni wykorzystują mocno ograniczony czas na ekranie. Andrew Scott jako porucznik Leslie, który ma za zadani wyprawić dwójkę szeregowych, świetnie balansuje na granicy dramatu i komedii, prostymi, ale skutecznymi metodami, nadając charakteru swojej postaci. Druga genialna rola należy do Richarda Maddena, który w kilka minut daje najlepszy występ w całej swojej karierze. Bardzo emocjonalna i wzruszająca scena, której Madden nadaje swoją grą dodatkowej dramaturgii.
1917 to techniczna perła, którą należy doświadczać przy jak największym i najlepszej jakości obrazie, przy najlepszym możliwym udźwiękowieniu. Roger Deakins i magicy od scenografii, kostiumów, dźwięku i cała reszta ekipy, przy pomocy Sama Mendesa, wykonali obraz idealny, pozbawiony audiowizualnej skazy, po który będzie można sięgać, gdy będzie chciało się doświadczyć perfekcji. Niestety nie idzie za tym historia, która jest prosta i pretekstowa, przez co oglądając 1917 emocjonalnie pozostawałem z boku filmu. Dopiero pod koniec, film zdołał wywołać u mnie większe emocje wynikające z przebiegu fabuły, a nie kwestii technicznych.